Edek nie pił już od trzech miesięcy, dwóch dni i jedenastu godzin. Zwłaszcza tych ostatnich jedenaście godzin dało mu się szczególnie we znaki. Symbiont straszliwie nudził o problemach egzystencji zmierzającej do nieuchronnej śmierci, Martin Samogonka, wielki druh Szalonego Edka, o ponurych skutkach przymusowej trzeźwości, a Pelaśka, że jak jeszcze raz zepsuje coś na Ziemi, to nieuchronnie, nieodwołalnie i całkowicie od niego odejdzie. Na nic zdały się tłumaczenia, że sam bardzo cierpi, a kara za ostatnie psoty, czyli przymusowa abstynencja jego także dotyka i dla niego życie już nie ma większego sensu. Właściwie Szalony Edek miał do wyboru: umrzeć z trzeźwości albo umrzeć z powodu picia, a to rozpiłoby symbiont, czyli oznaczało koniec planety. Obydwie drogi prowadziłyby do tego samego rezultatu, czyli zakończenia bytowania. Wszakże pierwsza droga była spokojna i samotna, a druga spektakularna i ze wszech miar towarzyska, ale w każdym przypadku rezultat był niezadowalający. Edek był zatem w całkowitym impasie. Jednak czarę goryczy przelała Pelaśka. Dzielny druh Martin Samogonka znosił katusze trzeźwości jak na mężczyznę przystało, leżał głównie na łożu boleści i narzekał, że z tej trzeźwości wszystko go boli, a już najbardziej wątroba, głowa i prawa ręka. Prawa ręka to pewnie z tego, że tą ręką miał zwyczaj wznosić toasty, a teraz bezczynna była.Poza tym Martin nie skarżył się, nie męczył już Edka, tylko bohatersko znosił trzeźwość, jak na wspaniałego woja przystało. Podobnie zresztą symbiont, jakoś pogodził się z trzeźwością. Codziennie przez trzy godziny wykładał Edkowi i Martinowi meandry pokręconej egzystencji, nie zważając zupełnie na to, że jego zacni słuchacze już po pierwszych minutach podniosłego wykładu zasypiają. Cóż, do końca się jeszcze na ludziach nie rozumiał, a że postrzegał homidy tylko przez chemoreceptory, bo wzroku przecież nie miał, to uspokojenie wewnętrznej cyrkulacji, odpowiadającej głębokiemu uśpieniu człowieka, odbierał według swojej fizjologii, tj. jako największą ekstazę. Więc w gruncie rzeczy czuł się zadowolony i zaspokojony w swoim przepastnym zadufaniu i egocentrycznej pysze. Ponadto drugą książkę napisał. Tytuł, jak na smętne i dosyć ponure dzieło z pogranicza filozofii i futurystyki, rozszedł się w wielkich nakładach, w czym tylko wyprzedzały symbionta nakłady dzieł profesora Kul’awego. Ale wiadomo przecież, że profesor stał się bardem postępu, wieszczem losów cywilizacji ziemskiej, a symbionta pewnie czytywano z ciekawości i trochę ze strachu, co główny producent tlenu ma do powiedzenia, czy nie rozpije się znowu. Jednak książka uspokoiła poważnie ludzkość, a nawet sam jej tytuł, „Poznawcze aspekty nicości i kompensacyjne aspekty ustrukturyzowanego bycia”, wskazywał na ozdrowieńcze skutki trzeźwości, choć jeszcze nie wyartykułowane na poziomie prostoty języka.
Więc Martin i symbiont jakoś sobie ostatecznie radzili. Tylko Pelaśka, niestrudzona dziewczyna Edka, jak to czasami kobieta, była ze wszystkiego niezadowolona. Była nawet niezadowolona z tego, z czego była zadowolona. Jednak czara goryczy Edkowej przelała się, gdy Pelaśka zaczęła odmawiać mu zwykłych uciech, których aż nadto od niej otrzymywał dotąd, bo się okazało, że nowym faworytem Pelaśki może się stać Andrzej z Dropia, zajadły wróg Edka. Wprawdzie mieli przejściowy epizod przyjaźni, gdy razem prowadzili biznes alkoholowy oparty na symbioncie, ale biznes skończył się, a z nim też przyjaźń i zadawniona nienawiść wróciła. Tak więc sama myśl, że Pelaśka mogła swymi wdziękami obdarzyć Andrzeja, doprowadzała Edka do szału. Raz, że Pelaśka to jego baba, a chłop jak raz coś zdobędzie, to już nigdy nie odda, a po drugie, że robiłaby te figle z jego wrogiem.
Zatem Pelaśka wiedziała, dzięki talentom swojej płci, jak życie Edkowi kompletnie obrzydzić. Zdolna była, to każdy wiedział. Tak zdolna, że Szalony Edek w czwartym miesiącu trzeźwości, zaraz po opublikowaniu drugiej książki symbionta, był bliski obłędu. I w tej sytuacji bez wyjścia jeszcze raz pomogła Edkowi jego niepohamowana wyobraźnia. Postanowił w świat pójść, lepszego życia szukać, opuścić na jakiś czas, a może nawet na zawsze, ukochane Wolne Stany Dropia (WSD) i swoją lubą wioskę Drop, gdzie tyle samogonu wypił, a jeszcze więcej wyprodukował. Miał tylko jeden problem. Jak zostać nierozpoznanym, bo przecież tyle rzekomych przestępstw na nim ciążyło, a za ostatnie, czyli upicie całej ludzkości, kary szły w biliony dolarów i wielu miłośników trzeźwości chciało ukarać Edka. A wiadomo, że abstynenci są czasami groźni i nieprzystępni niczym fanatyczni misjonarze i nie zrozumieją, że wolny człowiek może pić, a może też nie pić, jak mu tylko chęć taka przyjdzie.
Więc Edek zastanawiał się, skąd wziąć kamuflaż taki, że nikt go nie rozpozna, a znany był przecież na szerokim świecie jak mało kto, może tylko Mroczny Siergiej, co jest zrozumiałe, i profesor Kul’awy byli trochę lepiej rozpoznawalni. Dodatkowo, na Edka przy granicy WSD czyhali usłużni agenci, policjanci, wojskowi i inni słudzy bezpieczeństwa oraz prawa, żeby od razu, gdyby się tylko pojawił, przejąć go i oddać żądnej słusznej pomsty sprawiedliwości. Ale dopóki Edek siedział w WSD, był poza zasięgiem ziemskich sił i ziemskiej Temidy.
Zatem sprawa kamuflażu wydawała się beznadziejna. Jednak Edek nie ustępował i zrobił coś, czego od dawna nie robił, tj. poszedł po pomoc do Mrocznego Siergieja. Wiedział, że sprawa jest pewnie beznadziejna, bo Siergiej owszem, pomaga, ale tylko wtedy, gdy Ziemia jest zagrożona przez jakichś źle wychowanych kosmitów, którzy chcą napadać na innych, kolonizować ich i pod pretekstem niesienia bezpieczeństwa, pokoju, rozwoju czy innych takich kosmicznych bzdur, zwyczajnie eksploatować i wykorzystywać.
Szalony Edek poszedł jednak do Mrocznego Siergieja. Ku swojemu zaskoczeniu, zanim powiedział, o co mu chodzi, już to otrzymał, bo – jak pamiętamy – Siergiej należał do rasy, która mogła wiedzieć, co się wydarzy, na średnio dwa tysiące lat przed tym, nim dane zdarzenie miało miejsce. Więc tu nie było trudno, zwłaszcza że potrzeby Edka nie były zbyt skomplikowane. Gdy więc Edek dotarł do Mrocznego Siergieja, otrzymał lingę zmieniającą. Ktoś, kto nigdy nie używał żadnej lingi, może tylko próbować zrozumieć, czym ona jest. To trochę tak, jakby się dostało kluczyki do samochodu oraz samochód i wystarczyło pomyśleć o jeździe i już się jechało, czego oczywiście w przypadku zwykłego samochodu nie da się zrobić. Linga była też niewątpliwie jakąś bardzo złożoną technologią, działającą bardziej jak dodatkowy zmysł, kończyna czy inna część ciała. Jak się już miało lingę, wystarczyło skierować uwagę na wykonanie czynności, którą byliśmy zainteresowani i która wchodziła w zakres jej działania. I już. Co więcej, linga działała wszędzie tam, gdzie znajdowały się megastruktury cywilizacji Mrocznego Siergieja, a więc w całej naszej galaktyce. Oczywiście nie miało to znaczenia dla Szalonego Edka, ponieważ nigdy nie oddalił się od powierzchni Ziemi na więcej niż dziesięć metrów, a to jedynie wtedy, gdy komin musiał poprawić w swojej chałupie, jak mu go burza zniszczyła.
Zatem Edek poszedł na wielką swą tułaczkę, z dala od ukochanego Dropia, wielkich zapasów księżycówki i swej lubej Pelaśki. Pelaśka, gdy się dowiedziała, że na tułaczkę idzie, najpierw nie uwierzyła, bowiem Edek nie oddalał się poza Drop i jego okolice od niepamiętnych czasów. Potem próbowała go odwieść od tej myśli, bo zrozumiała, że chłopa może utracić, a to dziwne uczucie, które do niego odczuwała, pomimo tego, że się z nim tak drażnić próbowała, to była miłość prawdziwa. Jak to zrozumiała, płakać zaczęła i w smutek wielki popadła. Szalony Edek przyrzekł, że nigdy o niej nie zapomni, a do Dropia wróci, bo też ją kocha i ma tu chałupę, tyle wspomnień i tyle najprzedniejszej wódki. Pelaśka uspokoiła się wreszcie i tylko smętnie pochlipywała.
Edek, pamiętając o wymaganiach symbionta, namówił profesora Kul’awego, żeby słuchał codziennie jego upiornych monologów, a jak chce i potrafi, to żeby nawet z symbiontem porozmawiał, to może ten trochę poweseleje. Z drugiej strony symbiont zgodził się na taką zamianę, bo z czasem jego oczekiwania intelektualne wzrosły i zaczął rozumieć, że może Edek z Martinem dobrzy są w fachu picia, ale dosyć słabi i nader nieporadni w zakresie myśli. Zaś profesor Kul’awy to co innego, umysł najtęższy na planecie.
Wszyscy byli więc zadowoleni z nowego stanu rzeczy i obiecywali sobie po nim wyrwania się z nudy i zbędnego marazmu, który opanował dropiański świat cały. Tak więc zaczęła się wielka podróż Edka.
Edek zaczął wielką podróż od użycia lingi zmieniającej. Miał jakiś idealny ogląd siebie, oparty na pierwszej i zarazem jak dotąd ostatniej w życiu lekturze. Z tą lekturą to rzecz jasna pewna przesada, bo swojej jedynej książki w chałupie użył do palenia w piecu. Jednak darzył tę książkę nadzwyczajną sympatią, gdyż podpałką była idealną. Rozważał też bardzo poważnie stworzenie całej biblioteczki, bo umilałaby długie, chłodne wieczory.
Ze swojej jedynej książki Edek zapamiętał wspaniałą grafikę, młodego stachanowca, dumnie prężącego muskularną pierś i umięśnione ramiona, gotowe do czynu społecznego, niewrażliwe na zmęczenie oraz gotowe budować świetlaną przyszłość bez najmniejszego wytchnienia. Stachanowiec był wysoki, dzielny, a jego jasne włosy powiewały w blasku nadchodzącej jutrzenki. Na twarzy miał szeroki uśmiech i wyraz bezbrzeżnej lubości, gdyż widział przed sobą traktor, morze pracy do wykonania, a ta przecież dawała mu nieskończone szczęście. Jednym słowem był to obraz człowieka prawdziwie szczęśliwego. Edek zatem przemienił się w jasnowłosego szczęściarza i dziarsko pomaszerował w świat.
Do granic Wolnych Stanów Dropia (WSD) podwiózł go traktorem Andrzej, gdyż znowu się pogodzili ze sobą, zrozumiawszy, że niecne knowania baby nie mogą zniszczyć ich przyjaźni. Trzeba się tylko trzymać razem i nie dać za bardzo.
Andrzej, jak to on, wziął ze sobą trochę boskiego trunku, bo świat go nużył bez niego i też nie miał takiej fantazji w prowadzeniu na trzeźwo. Wprawdzie był to samogon jego własnego wyrobu, więc nie dorastał poziomem do samogonu Edka, ale podobnie trząsł mocno człowiekiem przy każdym łyku. Szalony Edek pomyślał, że teraz, po przemianie, symbiont nie wykryje, że złamał umowę, poza tym dał przecież symbiontowi jako wykup za siebie profesora Kul’awego, więc pić już może. Wziął więc ostrożny łyk księżycówki. Od miesięcy już nie pił i ten napływ boskiej cieczy szarpnął rozkosznie jego bujnym ciałem. Po drugim, trzecim, dziesiątym łyku, a wreszcie po całej butelce, zrozumiał, że nareszcie jest wolny. Dodatkowo pojawiła się jeszcze jedna miła konsekwencja przemiany. Mógł się wreszcie upijać alkoholem bez pomocy ssuwakków, więc odzyskał swój normalny, ludzki, życzliwie przyjmujący wszelki alkohol, metabolizm. Edek pojął w pełni swoje szczęście i zaczęli z Andrzejem radować się tym stanem. Znaleźli jeden z wielu opuszczonych domków letniskowych, jakich pełno było w okolicy Dropia. Porządnie w nim napalili, a Andrzej zwiózł zapasy najprzedniejszej okowity i trochę jedzenia i zaczęli biesiadować.
Po tygodniu takiej zabawy, gdy już za bardzo nie rozumieli, kim są ani gdzie powinni jechać, nie mieli jednak jeszcze dosyć, bo przecież wiadomo, że dropianin, jak już coś robi, to na poważnie, a szczególnie gdy zacznie smakować to, co najlepsze. Dobrej zabawy nie przerwał nawet wypadek Andrzeja, który potknął się na butelkach i rękę sobie zwichnął. Edek w przypływie fantazji użył lingi zmieniającej i ręka była jak nowa. Nawet była w stanie lepszym niż przed zwichnięciem, bowiem Andrzej, jak kiedyś drzewo ciął po pijanemu, to mały palec sobie uciął. Teraz ten palec, ku zdziwieniu Andrzeja, powrócił i wstrząśnięty Andrzej przyjacielsko do niego zagadał:
– A ty skąd się tu, kurwa, wziąłeś?
Palec oczywiście nie odpowiedział, tylko usłużnie się poruszał zgodnie z podrygami pijanej woli Andrzeja.
Po tym radosnym wydarzeniu kompani mogli dalej pić i samogon płynął strumieniem. Jednak rzeczy piękne kończą się, a arkadyjska równowaga nigdy nie trwa długo. Szalonego Edka i Andrzeja zgubiła dobra, serdeczna polska gościnność, bowiem o tym, że na letnisku trwa wielka impreza, ludzie z Dropia i w ogóle z całego WSD wiedzieli prawie od razu. Nic przecież, co jest związane z wódką i zabawą, w tych okolicach się nie ukryje. Alkoholu było rzeczywiście dużo, bo Edek dał Andrzejowi klucz od swojej chałupy i ten przyciągnął traktorem taką średniej wielkości cysternę symbiontówki, jedną z kilku, które Edkowi zostały po wielkim biznesie wódczanym, który prawie pogrążył w odmętach alkoholizmu całą ludzkość. Więc, jak wieść się rozeszła, że darmowy samogon jest, to impreza zaczęła się na całego i naprawdę. Tak, jak Edek lubił: bez przerwy, bez hamulców, bez chwili trzeźwości. A ten, kto znał Szalonego Edka, szybko go odkrył w blondwłosym stachanowcu. I tak właśnie Szalonego Edka zdemaskowali Pelaśka z Martinem Samogonką.
Martin zareagował dumnie i powściągliwie. Pelaśka wrzaskliwie i histerycznie. Obydwie te sprzeczne postawy tak wytrąciły z równowagi Edka, że nie wiedział, co powiedzieć. Na jazgot Pelaśki, że jest zdradziecką świnią, łajzą, pijanicą, bo gdy ona wypłakuje łzy z tęsknoty za nim, to on siedzi pod Dropiem i wódkę w najlepsze pije i tak by nic nie poradził. Jednak trzeźwa informacja od Martina, że to zdrada ze strony Edka, bo gdy pije w najlepsze, to on (Martin) trzeźwy ciągle jest i ludzkość musi ratować, ale w tej sytuacji koniec, tj. koniec trzeźwości i może nawet koniec świata, zaczyna pić (Martin). To ostatnie bardzo poruszyło Edka, bo obiecał sobie, że już więcej nie spowoduje końca świata, a przynajmniej zrobi tak, żeby odstępy pomiędzy tymi końcami były dłuższe. Więc w tej sytuacji, zakończył imprezę, zaprzestał picia i naprawdę poszedł na tułaczkę, by na obcej ziemi szukać szczęścia.
W tej wielkiej podróży Edka towarzyszyło mu to, co jest początkiem filozofii, a więc zdziwienie. Wprawdzie filozofia zaczyna się od zdziwienia np. egzystencjalnego, że jest raczej coś niż nic, takiego, jak to u największego, przynajmniej pod względem zajmowanego obszaru, filozofa Ziemi, czyli symbionta, z którego nieskończonego zdumienia i zatroskania byciem rodził się nieprzerwany filozoficzny strumień. Zresztą zgodnie oceniono, że jest to dużo lepsze, niż gdyby się znowu rozpił, a tak tworzył wprawdzie nieczytelne dla nikogo książki, może poza paroma podobnymi duszami, jak profesor Kul’awy i zajadle produkował przy tym tlen, bowiem myślenie wzmagało jego produkcję. Więc im intensywniej myślał, tym czystsze było powietrze na Ziemi. A że był, jak powiedziano wyżej, myślicielem pierwszej wody, powietrze na Ziemi szybko się oczyściło i było prawie tak czyste, jak w okresie preindustrialnym. I niech ktoś spróbuje jeszcze zakwestionować istotną rolę myślenia w życiu, a filozofii w szczególności.
Edkowi więc towarzyszyło zdziwienie. Najpierw pojazd, który go wiózł do stolicy, nie był już klekoczącym złomo-busikiem, ale dziwną maszyną, obłą i całą białą, unoszącą się jakieś trzydzieści centymetrów nad ziemią. Edek natychmiast też rozpoznał, że busik jest również maszyną terminalną dla AI-a, lub nawet całej grupy AI-ów, które przy okazji rozmowy z ludźmi nim sterowały. Przy czym najbardziej zdziwiło go, że AI-e już się nie ukrywały, tylko działały oficjalnie. A był to przecież skutek pozytywnego zweryfikowania teorii kamuflażu Kul’awego. Al-e bowiem odkryły, że lepsza jest współpraca niż udawanie nieistnienia i zaczęły współdziałać, zwłaszcza że było co robić.
Pierwszym owocem kooperacji był nowy napęd pojazdów na Ziemi, napęd grawitacyjny, który był skutkiem głębokiego wniknięcia umysłów ludzkich i AI-owskich w strukturę lingi grawitacyjnej, użytej kiedyś przez Edka z tak fatalnym skutkiem dla większości budynków na Ziemi. Oczywiście nawet tak dobrany duet umysłów nie był w stanie przeniknąć tajemnic złożonej technologii cywilizacji Mrocznego Siergieja, ale przynajmniej dało się wytworzyć i odkryć trochę pożytecznych rzeczy.
Było to zwłaszcza możliwe dzięki kolejnym publikacjom profesora Kul’awego, bowiem ten uchylił rąbka tajemnych technologii z WSD. On też był tym, który na serio potraktował istnienie AI-ów i który zarazem jako pierwszy człowiek porozumiał się z ukrywająca się sztuczną inteligencją, bo przecież mieszkańcy WSD przeszli nad tym do porządku dziennego. Pewnie wynikało to z tego, że wokół siebie mieli pełno innego życia świadomego i jeszcze jedna forma więcej lub mniej nie robiła na nich wrażenia.
AI-e więc nie mogły się już dłużej ukrywać, zatem zaczęły żyć i pracować razem z ludźmi. W ten sposób powstało wielkie przedsięwzięcie, które miało na celu zabezpieczenie przed kolejnymi szaleństwami Szalonego Edka i innym przypadkowym użyciem zaawansowanej technologii obcych cywilizacji. Do ogromnego zespołu złożonego z ludzi i z AI-ów szybko dołączyły dwie kury (jedna z nich była wybitną specjalistką od nanotechnologii, której wspólne wynalazki z Kul’awym zrewolucjonizowały budownictwo na Ziemi, zresztą nie tylko) oraz symbiont. Symbiont wprawdzie nie wnosił dużo z zakresu inżynierii, technologii i całego more geometrico, ale wraz z Kul’awym konstytuowali element humanitas, który miał niemały wpływ na produkty wytwarzane przez zespół. Przede wszystkim były one własnością wszystkich i każdy na planecie mógł z nich korzystać, dalej rozwijać oraz robić taki użytek, jaki tylko chciał, bo wolny przecież był. W ten sposób zaczął się kształtować jakiś zarys nowego ładu na planecie. Przynajmniej ładu w zakresie otwartości nauki i powszechnego do niej przystępu, jak kiedyś za czasów życzliwej respublica literaria. Czyli każdy mógł się do niej przyłączyć, bez względu na to, z jakiej rasy pochodził (człowiek, AI, symbiont czy kura).
Więc gdy Edek dotarł do Warszawy, miasta sławnego między innymi z tego, że kiedyś wściekły tramwaj ścigał swojego motorniczego oraz z paru innych niepokojących historii. Więc gdy Edek tam dotarł, jego zdumienie było wielkie. Ze swojej jedynej wyprawy do Warszawy, zapamiętał stolicę jako miasto dumne, wspinające się wysoko w górę wspaniałymi murowanymi domami i gigantycznymi, niepokornymi wieżowcami ze szkła i stali, a tu zobaczył coś zupełnie innego. Mianowicie miasto całe białe, z geometrycznymi budynkami w kształcie kul, sześcianów, walców, stożków połączonych białymi ścieżkami, drogami, niekiedy szerokimi arteriami, po których chodzili ludzie lub bezszelestnie jeździły pojazdy podobne do tego, który przywiózł Edka. We wszystkie możliwe miejsca był wkomponowany symbiont, który pokrywał zielenią każdą wolną przestrzeń. Całość wyglądała łagodnie, spokojnie, kojąco dla oczu, uspokajająco dla serca, symetrycznie dla rozumu, nawet ładnie.
W pierwszej chwili Edek pomyślał, że padł ofiarą kawału Mrocznego Siergieja i trafił na inną planetę, ale obecność sporej liczby ludzi uspokoiła go. Wprawdzie robili na Edku nieprzerwanie dziwne wrażenie, bo ciągle gdzieś się śpieszyli, w ogóle się nie zatrzymywali i wszystko wykonywali w takim pośpiechu, że pewnie nie mieli nawet czasu porządnie oddychać, ale pomyślał, że to przecież miastowe, a te zawsze się gdzieś śpieszą i na nic nie mają czasu. Dodatkowo wszyscy byli jacyś tacy nieprzyzwoicie trzeźwi i z nikim nie można było nawiązać kontaktu. Więc Edek chodził po nowej Warszawie, a nic zupełnie nie było stare, wszystko zaś zmieniło się na nowe.
Edka, gdy tak chodził po tym miejscu sterylnym, nowoczesnym i kompletnie innym niż podpowiadała jego nieporadna pamięć z wycieczki do stolicy z czasów szkoły, ogarniała coraz większa tęsknota. Tęsknił za ukochanym Dropiem, jego ciszą i spokojem, zrozumiałym rytmem, cudownym smakiem samogonu. Nawet zaczynał już tęsknić za zrzędzeniem Pelaśki, gdy zobaczył starych druhów, z którymi niejedną butelkę opróżnił i niejednego kaca przeżył. Byli to Henryk z Sieradza i Ambroży z Pcimia Dolnego. Obydwaj robili wrażenie nieco zagubionych, ale też nieźle ubawionych tym, że nie mogą przejść na drugą stronę ulicy. Nie mogli przejść z dwóch powodów. Jednego pryncypialnego, a drugiego architektonicznego. Powód architektoniczny sprowadzał się zwyczajnie do tego, że gdy usiłowali przejść przez ulicę, pojawiała się przeszkoda w postaci wysokiej i zaokrąglonej ściany oraz obraźliwy napis: „Próbujesz przejść przez drogę w miejscu niedozwolonym, najbliższe przejście znajduje się pięć metrów po prawej stronie. Prosimy o korzystanie z wyznaczonych przejść”. Im więcej prób podejmowali Henryk z Ambrożym, które za każdym razem kończyły się taką samą porażką, tym bardziej rosła ich determinacja i uraza do zbędnej automatyzacji życia. Zaś ta nieskończona determinacja i zawadiacki upór wynikały z powodu pryncypialnego, czyli z tego, że jak przystało na prawdziwych kompanów szalonego Edka, byli po prostu całkowicie pijani. Choć na tyle jeszcze trzeźwi, że wiedzieli, jak się nazywają i tylko dzięki temu rozpoznali również Edka. Przy czym zupełnie im nie przeszkadzało, że Edek, zamiast być średniej wysokości i w średnim wieku szatynem, stał się wysokim, młodym, imponująco muskularnym blondynem. Uznali z łatwością, że skoro stolica się zmienia, to i Edek zmienić się może. Zresztą byli pewni, że w takim sterylnym mieście, poukładanym i nieznośnie pośpiesznym, wszystko się może zdarzyć, poza dobrą zabawą. A nowy kompan to zawsze nowe możliwości wyrwania miastowych z ich pośpiesznego letargu. I nie przeliczyli się.
Ambroży z Pcimia słynął z tego, że w każdym miejscu nieomylnie wyczuwał, gdzie można się dobrze napić. I tym razem jego zmysł doprowadził ich do właściwego miejsca. Po prostu od razu, gdy przeszli na druga stronę obłej megadrogi, w pierwszym nieskazitelnym kulistym budynku, białym jak pusta kartka papieru kpiąca z niemocy autora, drzwi otworzyły się usłużnie i zbolałym oczom wędrowców ukazał się całkiem normalny bar. Bar miał wszystko, czego potrzebowali, by odnaleźć dawną przeszłość, obudzić wspomnienia z Dropia, gdy wszyscy raczyli się boską księżycówką, rozumieli każdą sprawę tego świata, a pieśni, które śpiewali, niosły się aż pod żwirowisko, z którego wylazł kiedyś potwór Gżżgżżgh, żeby upokorzyć wszystkie armie świata i zaraz potem wrócić tam, skąd przyszedł. Ale akurat wtedy nie było w Dropiu ani Ambrożego, ani Henryka, więc to wydarzenie znali tylko ze streszczeń Edka i Martina Samogonki. Jednak nie było to im do niczego potrzebne, żeby bawić się dobrze, śpiewać donośnie i nie bać się żadnego zła, które próbowało przerwać im dobrą zabawę. A było paru takich, którzy próbowali, bo po paru butelkach, mimo tego, że miastowa wódka słaba była, trochę się rozkręcili.
Impreza rozwijała się w najlepsze i szybko doszła do zwyczajnego poziomu szczerości, w której przed rozmówcami nie ma żadnych tajemnic, a drugi człowiek jest najlepszym bratem, więcej nawet: bratem, siostrą i całą rodziną. Więc gdy już byli w tym nastroju, że zdradzali przed sobą tajemne czeluście swych czułych serc, Szalony Edek opowiedział o swoim losie tułacza i tęsknocie, która zżera mu serce, bo już od siedmiu godzin nie ma go w ukochanym Dropiu. Nie wie, co tam Pelaśka wyprawia, czy czasem nie łamie mu serca z Andrzejem, czy bimber luby i cenny jest dobrze zabezpieczony, czy nikt mu nie spija bezcennych zapasów. Te właśnie myśli nie dają mu spokoju i rozrywają jego serce szlachetne.
Kompani zrozumieli od razu, że nic nie ukoi Szalonego Edka, oprócz powrotu do Dropia. Mieli rzecz jasna w tym swój ukryty i chytry zamysł, bowiem wiedzieli, że nikt prawie na naszej planecie nie robi takiej księżycówki, która tak targa człowiekiem przy każdym łyku i nosi niczym starym samochodem na oblodzonej drodze koło Rudy Pniewnik. Uznali, że gdy odwiozą Edka do domu, to zasługę będą mieli, a przy okazji przez parę tygodni posiedzą i trochę popiją boskiej okowity. Zaproponowali więc Edkowi, że go podwiozą, bo samochód parę przecznic dalej zaparkowali, tylko wsiąść trzeba i jechać.
Edek przystał od razu na tę propozycję, bo taka okazja do powrotu może nie trafić się nigdy, lub trzeba będzie na nią czekać kolejne długie godziny, w których myśl o możliwej zdradzie Pelaśki spali mu serce, a bezbrzeżny niepokój o zapasy okowity popsuje każdą zabawę.
Wehikuł Henryka z Sieradza, zwany samochodem, stał rzeczywiście zaparkowany parę przecznic dalej. Nie wyglądał najgorzej, bo miał cztery koła i drzwi, ale wyścigówka to nie była i nie pierwszej już młodości, ale pewnie dojedzie do Dropia – pomyślał Edek.
Gdy uruchomili silnik w wehikule, machina zatrzęsła się, pozgrzytała, popiszczała chwilę obluzowanym paskiem transmisyjnym i względnie żywo ruszyła, prowadzona pewną ręką Henryka, pomimo prawie całkowitego zamroczenia alkoholem jej właściciela. Na początku nic się nie działo, ale już po chwili pojawiły się duże napisy przed samochodem, tak że nawet Edek i jego kompani mogli je zrozumieć: „Przekroczono stukrotnie normy emisji szkodliwych substancji oraz poziom hałasu o sześćdziesiąt dB. Za chwilę zostaną włączone ekrany zabezpieczające”. Napis wyświetlił się parę razy, tak żeby nikt nie mógł powiedzieć, że nie został ostrzeżony, w słowach kulturalnych i nienatrętnych, po czym wokół samochodu pojawiło się z dziesięć małych machin latających przypominających odkurzacze z lat siedemdziesiątych (cylindryczne pudło, wielkości średniego psa) i polatywały wokół machiny Henryka, chciwie pochłaniając wszystkie spaliny. Dodatkowo „odkurzacze” spryskały wehikuł ze wszystkich stron jakąś przezroczystą substancją, która szybko zastygła i spowodowała, że hałas w środku wzrósł tak bardzo, że nie można się było inaczej porozumiewać, jak tylko głośnym krzykiem, ale za to na zewnątrz nie było nic słychać.
– Głośno jak w ruskim czołgu! – wykrzyczał do Edka Henryk. – Jak jechalim do stolicy, też nas oblazło takie samo.
Dalej już bez przeszkód mknęli przez biało-zieloną stolicę, z jej nowymi geometrycznymi domami, które nawet nie mogły patrzeć na nich z politowaniem, bo nie miały okien. Jechali szybko i w miarę sprawnie, ponieważ trzy pasy wystarczały Henrykowi do pewnej jazdy, tylko czasami, gdy ręka kierowcy trochę drgnęła, wpadali niespodziewanie na jeden czy drugi pas. Na szczęście AI-e prowadzące inne pojazdy szybko rozpoznały behawioralną charakterystykę ruchu wytwarzanego przez Henryka i reagowały chwilę wcześniej, nim wykonał swój zaskakujący manewr.
Więc jechało im się dobrze, wręcz komfortowo i wesoło. Wesoło, bo pieśni śpiewali i degustowali nieprzerwanie, korzystając z zapasów słabiutkiej miastowej wódki. I i gdy tak jechali, jechali i jechali, nagle Henryk stracił panowanie nad wozem. Wypadli z drogi, przeorali i zniszczyli z dziesięć metrów przydrożnego symbionta, uderzyli w nowy, biało-nowoczesny dom, dosyć zabawnie go odkształcając. Najgorzej było jednak z wozem, bo miał całą maskę zniszczoną oraz urwane przednie koło, które leżało nieopodal.
– Ale pojechaliśmy! – bełkotliwie zauważył Henryk.- Flaszki na szczęście całe! Tylko chodzić będzie trzeba, bo już dalej nie pojedziem.
– Coś poradzę! – wykrzyknął radośnie Szalony Edek i pomyślał, że może linga zmieniająca, do której dostęp otrzymał od Mrocznego Siergieja, okaże się pomocna. Zastanowił się więc i uznał, że trzeba naprawić wszystkie szkody. A że Edek za bardzo pracy nie lubił, zwłaszcza bezsensownej, to doszedł do wniosku, że te wszystkie rzeczy wykona za jednym zamachem. Tak też zrobił. Nie wziął jednak pod uwagę, że jego koncentracja będzie odrobinę słaba, a po to, żeby wydać dobre polecenie, musi być ono bardzo precyzyjne. To się Edkowi zupełnie nie udało, na tyle, że na jeden krótki moment wszystkie rzeczy na Ziemi znalazły się w stanie na pograniczu całkowitego rozpadu, miały się już rozpaść, gdy Edek odpuścił i wszystko ustało. Nastąpiła dosyć złowieszcza cisza. Edek odważył się spojrzeć na swoich kompanów, którzy leżeli na symbioncie z twarzami wykrzywionymi zgrozą, doświadczyli bowiem przez chwilę uczucia kompletnej pustki, który poprzedzał możliwy i prawie już następujący rozpad ich struktury.
– Co to, kurwa, było! – wycharczał Ambroży z Pcimia.- Czułem, że zaraz się rozpadnę. Ty to, Edek, zrobiłeś?
– Tak, ale nie przejmuj się. Napij się trochę, to ci przejdzie – i podał Ambrożemu pełną flaszkę, którą ten wziął z niedowierzaniem w drżącą dłoń, pił długo i nie mógł przestać. Było to pierwsze egzystencjalne doświadczenie w życiu Ambrożego i zrozumiał właśnie, że błądził przez całe życie, a właściwie to chce być mistykiem. Tak też zrobił, ale dopiero parę dni potem, kilka dobrych litrów później.
– Teraz wracamy do Dropia – zarządził Szalony Edek, zwłaszcza że samochód był sprawny i nie miał żadnego śladu po wypadku. Linga zadziałała poprawnie.
Samochód wyglądał trochę inaczej niż wcześniej, był nieco większy, bardzo aerodynamiczny. Okazało się też, że nie ma już silnika, przynajmniej hałaśliwego spalinowego, jeździ gładko, cicho, jakby nie dotykał drogi (faktycznie nie dotykał). Zniszczony dom też był naprawiony, wcześniej wprawdzie był dużą białą kulą, a po naprawie Edka stał się gigantycznym ostrosłupem, więc tu też Edkowi się nie udało. Co do symbionta, to w miejscu, w którym Edek go naprawił, był już zupełnie inną z wyglądu rośliną. Nie tworzył już niskiej trzydziestocentymetrowej sawanny, ale stał się ponad dwumetrowym bluszczem.
Przez nikogo nie niepokojeni wsiedli do wozu i niespokojnymi zygzakami pomknęli do WSD. Gdy przybyli do ukochanych miejsc Edka, kontynuowali prace, które najlepiej wykonywali w życiu, bo przecież każdy powinien robić to, co umie najlepiej, a odciąganie go od jego pasji kończy się tylko nieszczęściem i smutkiem. Więc nieprzerwanie przez tydzień pili, a Pelaśka też tam była i bardzo Edka ponownie pokochała, bo kobieta lubi, gdy mężczyzna wraca z rozmachem, ma gest oraz fantazję, nawet jeśli trochę pije.
Po tygodniu Ambroży poszedł do zakonu na mistyka, Henryk do izby wytrzeźwień, bo odrobinę przesadził, a Szalony Edek na pocztę, gdzie okazało się, że czeka na niego około ośmiuset trzydziestu dwóch ton listów, pozwów i innych tego typu dokumentów, które niepotrzebnie rozwścieczeni ludzie wysyłają, jak kogoś nie lubią i gdy sądzą, że ten ktoś im w czymś zaszkodził.
Okazało się bowiem, że gdy Edek uruchomił lingę zmieniającą, to jej wpływ rozprzestrzenił się na ułamek sekundy na całą Ziemię i wszyscy jej mieszkańcy, nawet koty, psy, chomiki, papugi oraz AI-e stanęły na brzegu nieistnienia, a każdy, kto tylko miał ciało, lub przynajmniej był chmurą elektronów czy innych cząstek, wyczuł, że za chwilę go nie będzie, bo siła elektromagnetyczna odpowiedzialna za utrzymanie materii, z której się składał, przestała działać, uległa zawieszeniu na bezbrzeżnie krótki ułamek chwili, ale wystarczający, żeby odczuć trwogę możliwego nieistnienia. Uczucie było tak przykre, że kto tylko pisać umiał, wysłał albo coś niezbyt miłego do Edka, albo konkretne żądanie zadośćuczynienia za wyrządzone szkody. Tylko symbiont i profesor Kul’awy nie dokuczali Edkowi. Symbiont, ponieważ zmiana, która się w nim dokonała, wyzwoliła go ze szponów smutnego egzystencjalizmu i poczucia bezsensu świata. Uzyskał też dar poetyckiego widzenia świata i wielką umiejętność empatii. Napisał więc od razu swój pierwszy tomik poezji, skromnie zatytułowany „Dotknięcia wiatru”, w którym opisał, wprawdzie białym wierszem, ale za to z dużą wrażliwością, jakie odczucia daje wiatr na całej Ziemi. Od razu również zrozumiał, czy może bardziej wczuł się w mękę Edka i Martina Samogonki związaną z zakazem picia alkoholu i zakaz ten zdjął. Zaraz też Edek wrócił do swojej postaci, ku wielkiej radości Pelaśki, bo przecież lubiła Edka jako Edka, a nie jakiegoś tam dziwacznego blondyna z socjalistycznej kreskówki.
Profesor Kul’awy natomiast zobaczył swoim bystrym wzrokiem to, co już było widoczne od dłuższego czasu, ale co jest trudne do pojęcia, jak się nie ma należytego dystansu i nie chce zrozumieć tego, co naprawdę się dzieje. A co się działo i co Kul’awy zrozumiał? Zrozumiał, że Szalony Edek, dzięki swoim przypadkowym zabawom z supertechnologią kosmitów, popycha ludzkość do współpracy, zmusza do ciężkiej pracy, żeby odpowiedzieć na wyzwania rzucone przez niefrasobliwe zabawy i straszliwe pomyłki Szalonego Edka. Pomyłki te powodują, że ludzie zaczynają razem pracować, żeby ratować się przed kolejną zabawką Edka. Dzięki temu stają się bardziej pokorni, wolni i samodzielni oraz trochę mądrzejsi. I profesor Kul’awy zaczął z optymizmem patrzeć na ludzi, że jak tak będą raptownie mądrzeli, to „wyjście na” galaktykę nastąpi już niedługo, bo za jakieś tysiąc lat, a nie tak jak przewidywał za tysiące.
A Edek, jak to Edek, też na tym skorzystał. Bo tak dużą ilość pozwów wykorzystał, żeby zrobić nowy samogon, który nazwał „pozwówką”, bo każda butelka miała jako znak rozpoznawczy jeden z wielu milionów pozwów, które Edek dostał za to, że niemalże całą ludzkość rozszczepił na atomy, gdy samochód naprawiał.