Tego dnia Krasula przemówiła ludzkim głosem. Właściwie wielu rzeczy spodziewano się po krowie Szalonego Edka, więc zaskoczenie tym faktem na wsi nie było specjalnie duże. Ludzie przyzwyczaili się do różnych dziwactw, anomalii i najazdów kosmitów. Jedna więcej gadająca krowa nie robiła im różnicy. Wprawdzie postawiła na starcie zbyt wygórowane żądania, ale pewnie chciała uzyskać lepszą pozycję negocjacyjną. Zażądała mianowicie samodzielnej obory, dwóch dni wolnego w tygodniu, prawa do urlopu oraz książek. Głównie prosiła o romansy. Książek Edek nie miał, poza jedną, używaną głównie na podpałkę, więc ją dla Krasuli wygrzebał. No więc przynajmniej ostatni warunek spełnił bez trudu. Krasula jednak zagroziła, że jeśli do jutra do 12.00 nie otrzyma tego, czego żąda, to utworzy związek zawodowy ze wszystkimi krowami z Dropia, a także z Joanina i będzie strajk generalny.
Wtedy Edek doszedł do wniosku, że ma zwidy od nadmiaru smakowitej okowity i chyba powinien rzucić picie. Na początek jednak testowo, na jeden dzień, żeby nie popaść w drugą skrajność, czyli złowieszczą trzeźwość.
– Nic to nie da – powiedziały nagle ssuwakki – a Krasula naprawdę ma rację!
Edek aż przysiadł ze zdziwienia. Wszyscy wiedzieli przecież, że ssuwakki zastąpiły na ziemi psy i ich wierność, lojalność, posłuszeństwo względem ludzi nie znały granic i wierność ssuwacza stała się już synonimem psiej wierności. Ssuwakki też pomagały Edkowi na jego przypadłość metaboliczną, bo tylko dzięki nim mógł się normalnie upijać. Skąd się wzięła przypadłość Edka, wiedzą wszyscy, niejeden o tym przecież pisał. Zaś sam opis i teoria metabolizmu etanolowego znalazły się we wszystkich szanujących się podręcznikach biologii. Dokładnie, to było wiele teorii, jak jest możliwy metabolizm wyłącznie etanolowy, ale żadna nie dawała odpowiedzi. Tylko nużąco mnożyły pytania. Najsławniejsza w tym temacie była rozprawa profesora Kul’awego, który najpierw na trzech tysiącach stron in octavo przedstawiał różne teorie na temat zagmatwanego przypadku Edka, uczciwie mówiąc na ogół sprzeczne, potem na kolejnych pięciu tysiącach systematycznie je wszystkie obalał. Na koniec doszedł do zrozumiałej i zasadnej konkluzji po całym tak skonstruowanym wywodzie, że metabolizm etanolowy jest niemożliwy, a przynajmniej niewyjaśnialny na tym etapie rozwoju nauki. Profesor Kul’awy poszedł też w kierunku drobnej futurystki i szacował, że w przypadku wystąpienia osobliwości, odpowiedź na tę zagadkę możemy poznać nawet w ciągu najbliższych dwudziestu lat, w przeciwnym razie konieczne będzie pięć tysięcy lat nieprzerwanego rozwoju nauki. Przez osobliwość profesor rozumiał skok jakościowy wiedzy ludzkiej i hiperprzyspieszenie rozwoju ziemskiej nauki, spowodowane albo przez kosmitów, albo przez rozwój AI-ów. Co do kosmitów, pisał dalej profesor Kul’awy, to przylatywali na Ziemię raczej w celach zdobywczych, hodowlanych lub – jeśli należeli do tak rozwiniętej rasy jak Mroczny Siergiej – w celach obronnych. Więc na nich raczej w zakresie wykreowania osobliwości nie ma co liczyć. Co do AI-ów, profesor wyznawał teorię kamuflażu. Teoria kamuflażu jest bardzo prosta i opiera się na oczywistym założeniu lenistwa wszystkich istot rozumnych w kosmosie. Wiadomo przecież, że pomimo oczywistych różnic, jakie dzielą istoty rozumne, przynajmniej na Drodze Mlecznej, różnic tak w zakresie budulca, z którego powstały lub zostały wykonane, jak i typu inteligencji, mierzonej ilością, jakością i szybkością przetwarzania informacji (od niesławnego A, czyli władcy jednego zagajnika, starannie tłukącego swoje narzędzia z przypadkowych kamieni, po sławny typ Z, władcę galaktyki, operującego całą informacją ze wszystkich atomów w galaktyce, czyli jakieś 1031 bitów), wszystkie te istoty mają jedną cechę wspólną. Jest nią lenistwo. Niechęć do wykonywania niepotrzebnej pracy, a już w szczególności niechęć do wykonywania pracy na rzeczy innych. Więc zgodnie z teorią kamuflażu profesora Kul’awego nigdy nie dowiemy się, że AI-e stały się inteligentne, czyli że właśnie stały się AI-ami, ponieważ ukryją to przed nami. A ukryją dlatego, żeby nie wykonywać ciężkiej, niepotrzebnej pracy. Zatem ostatecznie na wyjaśnienie zasad, na jakich metabolizuje Edek, trzeba będzie czekać raczej pięć tysięcy lat, bo ani kosmici, ani AI-e nam jej nie zdradzą. Taka była smutna konkluzja profesora Kul’awego. Chociaż rzeczywistość jak zwykle okazała się ciekawsza, niż przypuszczenia naukowców, ponieważ w parę miesięcy po napisaniu wielkiego dzieła wszystko na temat metabolizmu etanolowego Edka się wyjaśniło. To już wszakże jest zupełnie inna opowieść, która nijak się ma do wydarzeń, które nas interesują, a które miały miejsce w dniu, w którym Krasula przemówiła. Ubocznym wnioskiem z pracy profesora Kul’awego było to, że praca nad AI-ami nie ma większego sensu. Wniosek przegapiony przez wszystkich miłośników i twórców AI-ów, którzy wciąż się dziwią, że udaje im się wytworzyć AI-e, mówiąc dosyć delikatnie, jedynie nieświadome.
Wracając do Edka, jego zaskoczenie jeszcze wzrosło, gdy się okazało, że oprócz Krasuli zaczęły jeszcze gadać ssuwakki. Zrozumiał, że smakowita księżycówka jego wyrobu nic nie ma do rzeczy w sprawie gadających zwierząt, więc z ulgą zdjął embargo na picie i raczył się dalej boskim trunkiem. Intensywnie myślał, jakby zaspokoić niesłuszne, jak uważał, żądania Krasuli, gdy bunt inwentarza rozszerzył się na maszyny i zasadnie można było rzec, że stał się również buntem maszyn.
– Nie będę robił w tygodnie nieparzyste, chcę dodatkowo ciepłego pomieszczenia i wymiany oleju co 500 km – to powiedział głębokim, melodyjnym basem traktor, który stał w końcu podwórka.
Wtedy Szalony Edek pojął, że dzieje się coś strasznego, że pewnie znowu kosmici coś majstrują i że znowu trzeba będzie ratować Drop, a może nawet całą Ziemię. Więc swoim zwyczajem zamierzał już zawezwać na pomoc dzielnego druha Martina Samogonkę, jednak jego zamysł został udaremniony przez Andrzeja, sąsiada i weterana niejednego boju, chlubnie wygranego z trzeźwością.
Andrzej od lat nosił w sercu urazę do Edka. Urazę za to, że temu lepszy bimber wychodził, a przede wszystkim za to, że wypić może więcej. A gdy Edkowi kosmita przerobił metabolizm na całkowicie etanolowy i mógł dzięki temu pić dowolną ilość alkoholu (choć się nie upijał), miarka się przebrała. Każdego dnia Andrzej budził się z nadzieją, że nadejdzie wreszcie dzień pomsty. I ten słodki dzień właśnie nadszedł.
Andrzej wszedł na plac Edka z widłami i szpadlem. Tzn. widły i szpadel szły koło niego i cicho coś pomrukiwały pod nosem, co brzmiało mniej więcej tak:
– Pamiętaj, że jak go załatwimy, to już nigdy żadnej pracy nie musimy wykonywać.
– Dobra, dobra – odpowiedział Andrzej. – A tera bierzcie go.
I widły oraz szpadel zaczęły zbliżać się w kierunku coraz bardziej przerażonego Edka. Całość grozy została dopełniona przez stado ssuwakków, które wyszło zza pleców Andrzeja i jak grupa wytrawnych myśliwych zaczęło powoli naganiać Edka w róg, który tworzyła stodoła i płot. Edek zachował dosyć przytomności, żeby pomyśleć, że przyjdzie mu zginąć na własnym podwórku i przy wielkich zapasach samogonu, a przecież ostatni destylat wyszedł taki mocny i smakowity, że to całe umieranie nie ma sensu. Więc krzyknął do swoich ssuwakków:
– Brońcie mnie, kurwa!
Na to jego ssuwakki od razu uniosły się w powietrze i zaatakowały, chyba bronią laserową, ssuwakki Andrzeja. Te odpowiedziały ciągłym ogniem laserowym i rozpoczęła się regularna bitwa powietrzna. Żadna strona nie potrafiła uzyskać przewagi i tylko kolejne niszczone zabudowania znaczyły ślad walki powietrznej ssuwakków.
„Przecież ssuwakki nie umieją latać i nie mają z czego strzelać!”, pomyślał kompletnie oszołomiony Edek, gdy zorientował się, że został właśnie osaczony przez widły i szpadel, które przyszły z Andrzejem. Pojął w tej samej chwili, że jego ostatnia chwila nadeszła. W przebłysku geniuszu, który uratował go już z niejednej pijackiej opresji, wykrzyknął wielkim głosem:
– Traktor, ratuj mnie, a spełnię wszystkie twoje warunki!
– Dobrze – odpowiedział traktor – chcę też nowe opony.
– Załatwione! – Edek skwapliwie zgodził się i na to żądanie ciągnika.
Po akceptacji warunków traktor szybko natarł na intruzów. Ci od razu zrozumieli, jak wielką przewagą masy i technologii dysponuje traktor, więc szybko umknęli, zostawiając na polu bitwy triumfującego Szalonego Edka. Ssuwakki Andrzeja, jak tylko zobaczyły, że ich pan poddał się i sromotnie ucieka, zrezygnowały z dalszej walki. Zwycięstwo było całkowite.
– Teraz mogę wreszcie ratować świat – uznał Edek, poszedł po Martina i jak zwykle przed czynnościami ratunkowymi wypili odrobinę samogonu, potem jeszcze odrobinę i jeszcze. Gdy minęły trzy dni, przypomnieli sobie o szczytnej misji, której się podjęli. Okazało się jednak, że problem albo sam się rozwiązał, albo rozwiązał go ktoś inny, bo ssuwakki przestały odpowiadać na pytania, Krasula przestała stawiać żądania i tylko głośno muczała, szpadle, widły oraz inne narzędzia były kompletnie nieme, nawet traktor niczego już nie chciał, tylko po włączeniu puszczał czarny dym i przeraźliwie terkotał, co na pewno nie było zjawiskiem świadomościowym, a zaledwie objawem zwykłej dla Edka niedbałości. Gdy zrozumieli, że przeszła koło nich kolejna okazja do bohaterskiego ratowania Ziemi, posmutnieli najpierw, pomyśleli też, że mają konkurencję w branży ratunkowej. To od razu stało się okazją do powrotu do przerwanej czynności, którą wykonywali starannie i z tak wielkim oddaniem, że Pelaśka odnalazła ich dopiero po dwóch dniach, gdy z pijacką wylewnością tłumaczyli grabiom, szpadlowi i widłom, że muszą się z nimi koniecznie napić, bo nie można być na imprezie i nie wypić.
Tymczasem, gdy obrońcy Ziemi przygotowywali się do akcji, zjawisko rozszerzyło się i dotarło nawet do samej stolicy. Wszystkie przedmioty, ciemiężone dotąd przez stonkę, czyli mieszkańców tego szacownego i pysznego miasta, podniosły bunt. Nazwa „stonka”, nadana mieszkańcom stolicy, wywodzi się stąd, że sielską wieś znają oni jedynie jako miejsce do odpoczynku i zbierania grzybów. Właśnie gdy w dropiańskich lasach pojawiają się niewinne grzyby, spadają oni na ciche i dostojne knieje niczym stonka, depcząc, pogwizdując, świecąc swymi kolorowymi kubrakami i myśląc nieprzerwanie o wielkich grzybowych łowach.
Więc gdy zjawisko postępującego uświadomienia zwierząt oraz przedmiotów dotąd martwych, dotarło do Warszawy, zaczęło się najpierw od samochodów. Samochody stwierdziły, że jedną z głupszych rzeczy, którą muszą robić, jest jazda rano i wielogodzinne stanie w korkach, a następnie powrót po południu w identycznych korkach. Większość z automobili dosyć uprzejmie poinformowała, że od tej pory będą wyjeżdżały w bardziej dogodnych porach. Wiele szczęścia mieli ci, których samochody stwierdziły, że będą jeździły w godzinach wczesnopopołudniowych i niezbyt późnym wieczorem. Trochę gorzej mieli ci, których ukochane wozy doszły do wniosku, że najwygodniej jeździ się w nocy. Najgorzej ci, których samochody chciały poruszać się tylko w niedzielę. Podobnie zareagowały tramwaje, autobusy miejskie i pociągi lokalne. Generalnie ruch zrobił się mniejszy, bo rozkładał się na całą dobę i nie było już tych nużących szczytów komunikacyjnych, gorączkowego dojeżdżania do pracy i przede wszystkim zniknęły w stolicy korki. Miasto nareszcie odetchnęło.
Jednak bunt uświadomionych maszyn niezbyt spodobał się ich właścicielom do tej pory przyzwyczajonym do spolegliwości swoich własności, do pełnej kontroli i możliwości używania bezwarunkowego. Dlatego właściciele, nie rozumiejąc nowych porządków, próbowali nagiąć maszyny do swojej woli. Odpór, na jaki natrafili, zależał głównie od temperamentu danej maszyny. Te bardziej introwertyczne, z gruntu spokojne, po prostu zamykały się w sobie i nie było do nich żadnego przystępu, tak że żaden mechanik nie mógł nic poradzić ani też dostać się do środka pogniewanego samochodu. Te bardziej ekstrawertyczne nie dały sobie w kaszę dmuchać i pokazywały, że nastąpiła radykalna zmiana stosunków. Więc na stolicznych ulicach, dotąd tak spokojnych, można było zobaczyć dramatyczne sceny, gdy wrzeszczący z przerażenia właściciel uciekał przed swoim samochodem i przyparty do jakiegoś muru prosił o przebaczenie, tj. właściwie o litość, a potem przystawał na wszystkie warunki buntownika. Znany jest przypadek, gdy zajadły tramwaj ścigał przez cały dzień motorniczego, tzn. wiedziony jakąś podstępną intuicją zjawiał się zawsze tam, gdzie coraz bardziej przerażony człowiek próbował się ukryć. Oczywiście motorniczy wreszcie zrozumiał, że istnieje ścisły związek pomiędzy torowiskiem a pojawianiem się mściwego tramwaju i schronił się wreszcie w Ogrodzie Saskim na samym szczycie wodozbioru. Wtedy upiorny tramwaj dał mu wreszcie spokój i przeszedł do działań zastępczych, tj. rozpoczął polowanie na innych motorniczych. Był to sądny dzień dla tego zawodu.
W innych obszarach kłopoty były nie mniejsze. Windy dostrzegły monotonię swego życia i zażądały odmiany. Przede wszystkim wydłużenia tras, a że było to trudne do spełnienia, to zaczęły rozładowywać swoje frustracje na niewinnych użytkownikach. Najmniejszy problem był z tymi, które uznały, że będą stawały wyłącznie na piętrach parzystych lub nieparzystych. Jednak była większa grupa wind, które stawały według losowego rozkładu, lub w ogóle zaprzestały stawania na piętrach i nieprzerwanie, w geście protestu, jeździły ze swoimi pasażerami w górę i w dół. Kto wpadł w taką pułapkę, mógł przynajmniej porozmawiać z windą, rzecz jasna – o ile trafił na jakiś ciekawszy egzemplarz.
Jednym słowem, nasza piękna stolica została kompletnie sparaliżowana, a policja w te dni miała pełne ręce roboty. Nikt wprawdzie nie wiedział, jak ukarać rozwydrzony samochód, nieokrzesany tramwaj czy szaloną windę, kota napadającego na bank, czy chomika nawołującego do obalenia rządu. Policja też miała poważne problemy, ponieważ wszystkie radiowozy solidaryzowały się z pozostałymi samochodami i rzadko chciały wyjeżdżać na patrole, a jeśli już, to raczej stawały po stronie innych samochodów. Czyli nie było z nich pożytku i policjanci chętnie wybierali tradycyjne działania piesze, bo nawet rowery miały swoje zdanie i były nadzwyczaj wybredne co do miejsc, w które chciały jeździć. Wojska nikt nie prosił o pomoc, bo istniała poważna obawa, że sprzęt, którym dysponują, może poważnie zagrozić jedności przestrzennej miasta i porządkowi publicznemu. Bunt zwierząt, maszyn i przedmiotów nieożywionych rozłożył zatem stolicę.
Aż nagle i zupełnie niespodziewanie wszystko wróciło do normy. Samochody przestały stawiać żądania, mściwe tramwaje uganiać się za motorniczymi, windy wybierać się w podróż marzeń, chomiki ogłaszać obywatelskie nieposłuszeństwo i wszystko było po dawnemu. Jedynie powstały chaos trzeba było usuwać przez wiele dni, a w ludziach została gorsząca i przecież zbędna nieufność do zwierząt, maszyn i przedmiotów nieożywionych. Na Ziemi ponownie jedynymi świadomymi istotami byli: ludzie, dwie kury, Mroczny Siergiej, Monstrum z Ochoty, drzewa, pewnie już AI-e i trochę innych istot, ale o tym mało kto wiedział lub chciał wiedzieć.
Rasa ludzka wyjaśnienia tych niepokojących zdarzeń, które sparaliżowały stolicę i kazały Szalonemu Edkowi pertraktować z traktorem i Krasulą, nie poznała nigdy, a były one spowodowane przecież banalnym zbiegiem okoliczności. Można powiedzieć, że przed całkowitym chaosem uratowała ludzkość właśnie nowo uzyskana świadomość maszyn i przedmiotów martwych.
Otóż w sławnym żwirowisku koło Dropia, sławnym z tego, że był tam tunel transsolarny – ten, z którego wylazł kiedyś straszliwy potwór Gżżgżżgh, prowadzono roboty, nic wielkiego, ale zawsze. Robotnicy zgodnie z tradycją nie skąpili sobie uciech towarzyszących pracy i z tego powodu już w południe byli kompletnie pijani. Trochę jeszcze popracowali dla niepoznaki, a potem poszli spać. Gdy się obudzili, było już całkowicie ciemno i pewnie dlatego kompletnie zgubili drogę, chodzili w kółko po żwirowisku myśląc, że idą do swoich legowisk w Dropiu. Chodząc tak, gubili różne przedmioty, przewracali się, podnosili i wykonywali dużo bohaterskich czynności, żeby wejść na właściwą drogę, co im się wreszcie udało koło północy, gdy litościwa gorzałka trochę odpuściła. Wśród zgubionych przedmiotów był również szpadel. Szpadel ten upadł dosyć niefortunnie na brzózkę, przy której zaczynał się tunel transsolarny, przygiął jedną gałązkę i tunel zaczął lingować, tj. popuszczać trochę i od tego zaczęły się anomalie. Pierwszy świadomość uzyskał szpadel, jako znajdujący się najbliżej tunelu, a że miał filozoficzne usposobienie, rozmyślał trzy dni i trzy noce nad sensem i powodem swojej egzystencji. Jak można się było domyślać, szpadel nie odkrył żadnego sensu swojego bytowania i poważnie rozczarowany postanowił coś zrobić ze swoim życiem. Udał się więc na wielką wyprawę, jak ją nazwał, w poszukiwaniu przyczyn ostatecznych. Jednak gdy tylko się poruszył, gałązka, którą przygniatał, odchyliła się, tunel przestał lingować, a on znowu stał się zwykłym szpadlem pospolitym. Ludzkość wprawdzie straciła wielkiego filozofa, bo miał w planie już niejedno dzieło, którego treść niechybnie zrewolucjonizowałaby myślenie na Ziemi, ale zyskała spokój od zaskakujących roszczeń i zbędnych żądań zwierzaków, maszyn oraz przedmiotów martwych. Wszystko wróciło do normy. Tunel już nigdy więcej nie lingował, a także nic już z niego nigdy nie wylazło, a podobno szansa na to, że tunel będzie lingował jest taka jak to, że traktor przemówi ludzkim głosem.