Pelaśka
Zima tego roku w Wolnych Stanach Dropia (WSD) była niezwyczajnie łagodna. Wiosna w związku z tym nadeszła szybko. Jednego dnia wszystko jeszcze było szare, na polach leżały łachy śniegu, drogi były pełne błota, niebo chmur, a następnego dnia intensywna świeża zieleń, piękne niebo i krystaliczna woda w lokalnej, i przez wielu niedocenianej, rzeczce Osownicy ucieszyły i zaskoczyły mieszkańców WSD. Prawdę mówiąc, ta zmiana była tak nieoczekiwana, dziwna i nietypowa, że mogła zaskoczyć nawet przywykły do różnych dziwnych rzeczy lud WSD. i nie bez powodu, gdyż była to zmowa symbionta i Osownicy.
Otóż symbiont, odkąd zyskał empatyczność, zrobił się nadzwyczaj życzliwy i czuły dla ludzi. Lubił im sprawiać jakieś mniejsze lub większe niespodzianki i dobrodziejstwa. Wcześniej był brunatny, szary, pesymistyczny i egocentrycznie nastawiony wyłącznie na badanie swojej egzystencjalnej głębi. Teraz stał się otwarty, wesoły, bujny, zielony i poetycki. Napisał też na początek wiosny wiersz „Wiosna”, który oprócz tego, że miał ze sto zwrotek, był przykładem empatycznej grafomanii i którego misterne zwrotki były widoczne na pagórkach i w dolinkach WSD, bowiem symbiont ułożył się tak, żeby niezapomniane strofy były widoczne dla każdego podróżnika. W innych częściach świata zrobił podobnie, więc na ilość czytelników nie narzekał. Dodatkowo, pierwszą zwrotkę swojego nowego dzieła ułożył literami tak wielkimi, że były widoczne z kosmosu. Do tej pory właściwie tylko chiński mur oraz wielkie miasta były jedynymi dziełami świadomości widocznymi z kosmosu. Od teraz do tego szacownego grona dołączyła również poezja symbionta i zdziwieni astronauci mogli sobie poczytać o wiośnie i radościach życia na wsi oraz przyjemności owiewania przez delikatny wietrzyk, który przynosi wiosna. Całość napisana we względnie poetyckim subgalaktycznym, więc poczytać to sobie mogła każda świadomość, która akurat przelatywałaby koło Ziemi.
Ten właśnie niezasłużony rozgłos wzbudził zazdrość i słuszne oburzenie braci poetyckiej, która zażądała od symbionta niezwłocznego usunięcia wiersza ze strefy publicznej oraz planetarnej, bo to nieuczciwa konkurencja i wiersz słaby. Na co symbiont odpowiedział, że nie zabrania żadnemu poecie publikować wierszy na swoim ciele i jest to jego niezbywalne prawo publikować na sobie, a że duży jest, to i jego poezja ma duży zasięg. Co zaś do jakości, to niech ktoś napisze wiersz, który będzie ładniejszy, będzie miał więcej zwrotek i wreszcie więcej optymizmu, to chętnie go opublikuje na sobie. i tak się ta sprawa skończyła.
Więc ta kolorowa i orzeźwiająca wiosna w WSD to była zmowa. Rzeczka, ku zaskoczeniu wszystkich, też zyskała na tym, że beztrosko snuła się przez błogie równiny wokół Dropia, bo odkąd powstało WSD, miało ono na rzeczkę niebagatelny wpływ. Rzeczka może nie tyle uzyskała świadomość, bo ta była dla niej obojętna i nieciekawa, ale poczucie odrębności. Wprawdzie taką płynną i nieco rozmytą, ale jednak odrębność, tak że można było powiedzieć, że nawet zyskała coś w rodzaju osobowości. Gdyby więc wszelkie media, szydzące ze zdrowego rozsądku i goniące za sensacją niczym satyr za nimfą, miały wstęp do WSD, to niechybnie Osownica stałaby się w którymś z rozlicznych programów telewizyjnych osobowością roku, a może nawet pięciolatki, gdyby media potrafiły sięgnąć zachłanną wyobraźnią tak daleko. Na razie jednak Osownica realizowała się w Dropiu i okolicach.
Z tego porozumienia symbionta i Osownicy wynikły miłe dla mieszkańców WSD rzeczy, w szczególności wczesna wiosna, przesycona poezją, klimat sielski i arkadyjski spokój. Rozczuliło to niezmiernie mieszkańców nie tylko w rzadkich i niepotrzebnych chwilach trzeźwości, lecz nawet w godzinie największego pijaństwa podziwiali piękno, które im zgotowała „przyroda”. Rozczuliło to także Pelaśkę i z tego wzięły się wszystkie kłopoty, które prawie zakończyły się zagładą ludzkości.
Pelaśka czuła się szczęśliwa, poruszona i taka radosna, że aż postanowiła ugotować Szalonemu Edkowi obiad. Nie taki zwyczajny, ale taki serdeczny, smaczny i z deserem. Szczebiotała przy tym radośnie i układała wszystko w głowie. Cały misterny plan, jak to przeprowadzi, w którym momencie co i jak mu powie, a że Edek i tak był od wiosennej chuci nabuzowany jak parowóz (widziała jeden taki na obrazku, w kłębach pary i dymu, gotowy do skoku, cały napięty, jak Edek właśnie), to swoje zadanie postrzegała jako dużo łatwiejsze. Jednak w takich sprawach trzeba być gotowym na wszelkie ewentualności i nawet mając takich potężnych sprzymierzeńców, przyrodzoną dla swojej płci władzę nad emocjami oraz męskie pożądanie, przygotowała się starannie i zamierzała przeprowadzić bój z rozwagą, stopniowo używając coraz więcej środków bojowych, gdyż strategiem była ostrożnym i przemyślnym.
A co było jej celem? Otóż ślub z Edkiem postanowiła wziąć, dwie gospodarki połączyć w jedną i jak dobrze pójdzie, dużo dzieci mieć i wielką chałupę zbudować. Chciała też trochę, żeby Edek mniej pił, a jak dobrze pójdzie, to żeby w ogóle rzucił zgubny nałóg, przestał włóczyć się w podejrzanej kompanii, tyle przebywać z Martinem Samogonką i jak się da, to więcej poznać ludzi spokojnych i takich, co to rodziny mają oraz dzieci wychowują. Chciała również, żeby Szalony Edek przestał bimber produkować i czymś uczciwym się zajął, może do pracy jakiejś poszedł, może biznes jaki uruchomił. W każdym razie plany względem Edka miała i ten nie przypuszczał, że życie jego się może zmienić oraz że to, co Pelaśka planuje, jest groźniejsze i bardziej wyrachowane niż najgroźniejszy nawet najazd kosmitów. Groźniejsze nawet niż wyrachowany najazd Morświnów Drapieżnych z Eplison Erydanii, którzy podstępem chcieli Ziemię zdobyć, co mogłoby im się udać, gdyby nie złe rozpoznanie, a także słabe rozumienie ziemskiej fauny i flory. Jak było z tymi Morświnami, to warto opowiedzieć, ale już przy jakiejś innej, lepszej okazji.
Więc Pelaśka ślub z Edkiem postanowiła wziąć i dobry obiad był do tego wstępem, żeby zmiękczyć jego słabiutką wolę, urobić go sprawnie i szybko, a jeśli się tak nie da, to powoli i starannie.
Obiad zaczął się niewinnie. Najpierw była zupa wspaniała. Potem weszły drugie dania, rozłożone na półmiskach rozlicznych, dymiące i pachnące kusząco. Smakowite. Na stole stało kilka butelek najprzedniejszego samogonu, tak że raczyć się można było naprzemiennie, od najsłabszego do najmocniejszego. Edka to wszystko zaczęło zastanawiać, ale jadł posłusznie, a tym bardziej pił, bo przecież Pelaśka zachęcała i hojnie nalewała. Edek wyraźnie miękł i wydawało się że chwila triumfu jest bliska, sieci wokół niego zaplotły się gęsto. Dlatego Pelaśka z prawdziwą lekkością i zwinnością pantery przeszła do ataku na swoją kochaną ofiarę. Przedstawiła w paru słowach radości wspólnego życia, wizję dużego domu, który zbudować można, a właściwie trzeba, żeby dzieci miały się gdzie chować. Edek, który już był w sieci, radośnie podchwycił, że dobudować trzeba jeszcze warsztacik, w którym będzie nowy samogon robił i duże magazyny, żeby go przechowywać. Tu Pelaśka powiedziała coś w stylu: „to się zobaczy”, czego Edek nie dosłyszał lub dosłyszeć nie chciał i przeszła do finału, powalając ofiarę jednym sprawnym ruchem łapy, tak że biedna antylopa nawet nie rozumiała jeszcze, ze za chwilę będzie koniec, krew popłynie, a pantera zacznie swój smakowity posiłek i stwierdziła:
– Ślub trzeba tylko wziąć, tylko kiedy? – zapytała z czarującym uśmiechem, podając przy tym ulubiony deser Szalonego Edka.
– Może za mie… – próbował odpowiedzieć Edek, gdy straszliwy zgrzyt i łomot rozległy się na podwórku.
Gdy Edek z Pelaśką wybiegli przed chałupę, ich oczom ukazał się przerażający widok. Stodoła była do połowy zniszczona, z traktora zostały tylko smętnie kręcące się koła, wychodek został całkowicie zdruzgotany, a straszliwa maź wyciekająca z niego przelewała się na pole. Nie było też płotu, połowy ulicy oraz trzech domów, ponieważ w ich miejscu stał statek kosmiczny z planety Koch.
W zniszczonych domach na szczęście nikt nie mieszkał od przynajmniej trzydziestu lat, ale stanowiły przykład dropiańskiego renesansu architektonicznego i dla mieszkańców były wzorcem ekonomii budowlanej. Edek, gdy spojrzał na swoje podwórko i zobaczył, że jego wierny druh, traktor, który mu życie uratował i który tak się kiedyś dla niego poświęcił, leży kompletnie zdruzgotany, posmutniał bardzo, jednak, jak przystało na gospodarza, poszedł po kieliszki i butelkę, bo przecież co by tam nie wylazło ze statku, to przywitać trzeba godnie, po gospodarsku. Na Pelaśkę nie patrzył, ale nawet on, w sprawach emocji nisko kwalifikowany, wyczuwał jej narastającą wściekłość. Co tu mówić, właściwie szał. Więc spodziewając się najgorszego, szybko wziął ze stołu trzy butelki. Dwie – żeby było po butelce dla niego i dla obcych, a trzecią na zapas, jakby za szybko poszło. i wyszedł przywitać przybyszy.
Gdy znalazł się na zewnątrz, ze statku kosmicznego zaczął już wyłazić przybysz. Okazało się, że jest wprawdzie jeden, ale za to wielokrotny. Obcy był rodzajem galarety o w miarę zbitej konsystencji, w kolorze jaskrawoniebieskim, jasno przy tym świecił. Majestatycznie przelewał się przez rodzaj rampy, która wysunęła się z dołu statku. Z innych części statku powysuwały się małe pochylnie i było ich kilkanaście. Po chwili już płynęła w nich niebieska galareta. Widok był dosyć zabawny, ponieważ te świecące rzeki, rzeczki i strumyczki płynęły sobie powolutku, bulgocząc i wzdymając się. Przed chałupą przybierały konsystencję stabilnej galarety, przy tym na podwórku jasno zrobiło się niezwykle, tak że Edek poszedł po okulary przeciwsłoneczne. Gdy wrócił, przybysz już się uformował, gdzieniegdzie jeszcze tylko wystrzeliwały z niego niebieskie gejzerki i opadały wydając smętny odgłos „puf”.
Edek życzliwie uśmiechnął się, polał samogonu do dwóch kieliszków, a wtedy przybysz przemówił w subgalaktycznym:
– Przybyłem i przybywamy, by was ratować przed zagładą.- „Chce mnie ratować przed Pelaśką – pomyślał zdziwiony Edek – przecież nie jest jeszcze taka zła” i głośno powiedział:
– Zagłada może poczekać. Najpierw się napij, przybyszu, lub przybysze. Dobry trunek, ładnie trzęsie człowiekiem, trzymałem na specjalne okazje – Przybysz widać zaakceptował propozycję, gdyż zaraz koło Edka w galarecie utworzył się dołek, w który Edek wlał samogon, całą butelkę. Sam też porządnie pociągnął, zbliżając się niebezpiecznie do dna. „Dobrze, że zapas jest pod ręką”, pomyślał uspokojony. Tymczasem przybysz wchłonął złocisty napitek Edka. Po czym zabulgotał z prawego krańca, potem z lewego, następnie
głęboki dudniący bulgot przeszedł przez jego środek, znowu przez boki. Gdy ta kanonada bulgnięć, wstrząsów i wzdrygnięć trwała już minutę, Edek pomyślał:
„Żeby mi tu nie zdechł na podwórku, bo będzie skandal międzyplanetarny” – Edek nie wiedział, że na planecie Koch był to zwyczajowy sposób wyrażania uznania dla czyjegoś dzieła. Po chwili przybysz uspokoił się i dalej mówił:
– Uratujemy was przed zagładą. Do Ziemi zbliża się rój asteroidów, które zderzą się z Ziemią za dwie noce, ale gdy je zobaczycie, będzie za późno na reakcję. Przylatujemy, żeby dać Wam technologię, która uratuje wasz świat. Wystarczy tylko nacisnąć czerwony przy… – tu przybysz, lub przybysze przerwali, co było skutkiem zajadłego ataku Pelaśki.
Bowiem w Pelaśce słuszny gniew narastał już od przylotu obcego, który zmarnował taką okazję i cały misternie przygotowany plan. Bo gdy Edek był już jej, gdy już ustalili datę ślubu, a jej władza była absolutna, gdy już wszystko miała pod kontrolą, a ostateczne deklaracje miały zostać poczynione, ten kosmita przerwał w najważniejszym punkcie. Trzeba będzie kolejnego obiadu i po raz kolejny zastawiać sidła. Te myśli powodowały w Pelaśce taką wściekłość, że cała pąsowiała, a ręce zaczynały jej się trząść z potrzeby czynu, a gdy wreszcie zobaczyła, że kosmita zniszczył przy lądowaniu jej ulubioną grządkę z kwiatami, miara się przebrała. Chwyciła w rękę jeszcze rozgrzaną patelnię, a w drugą tłuczek i wściekła rzuciła się na kosmitę, nie żeby zabić, ale tylko żeby trochę wyładować wściekłość. Obcy z planety Koch w jednej chwili został wciągnięty przez rozliczne rampy na pokład statku, który natychmiast odleciał i na placu boju pozostały tylko zgliszcza po jego lądowaniu, triumfująca Pelaśka, zdziwiony Edek z rozdziawionymi ustami i czarna niby-walizeczka, którą kosmita zostawił.
– Coś ty niegościnna babo narobiła! – powiedział z niechęcią Edek i poszedł do domu. Nie przewidział tylko, że złość Pelaśki też się na nim rozładuje, bo gdy wchodził do domu trafiła go nadzwyczaj boleśnie w plecy czarna niby-walizeczka, która celnie rzucona przez Pelaśkę ugodziła go precyzyjnie swoimi najgorszymi kantami prosto w plecy. Edek ciężko jęknął, przysiadł na chwilę, bo myślał, że zginął, a gdy pojął straszliwą złośliwość i niegodne zachowanie Pelaśki, nic nie powiedział, tylko dumnie poszedł pić do swojego prawdziwego i wiernego druha Martina Samogonki.
Gdy tak pili drugą już noc z rzędu, doszły ich jakieś słuchy, że Ziemię za parę godzin zniszczy potężny rój asteroidów, który niezauważony dotarł aż w bliskie sąsiedztwo naszej planety. Edek był tak rozluźniony wieloma toastami, które wznosili z Martinem, że pomyślał tylko z pewną satysfakcją:
„Masz, kurwa, za swoje, Pelaśka! – po czym zastanowił się i dotarło do niego, że za chwilę bezpowrotnie zginie życie na całej planecie. Ogarnęła go groza, bo zrozumiał, że galaretka z planety Koch miała rację i chciała pomóc, a złość Pelaśki przegnała życzliwego przybysza. Gdy tak dalej się zastanawiał, jak tu uratować Ziemię i co jeszcze da się zrobić, przypomniał sobie, że do Mrocznego Siergieja nie ma raczej co iść po pomoc, bo już raz odmówił w podobnej sytuacji, bo przecież jest od inwazji, a nie od usług ratunkowych. Zresztą i tak czasu było już za mało, żeby iść aż do Rudy Pniewnik, bo tam mieszkał Siergiej, więc raz – że daleko, a po drugie – nogi by pewnie nie doniosły, a traktor kosmici zniszczyli. Wtedy Edek pomyślał, że może w jego chałupie znajdzie się jakaś wskazówka, jak Ziemię ratować. Wziął więc głęboki łyk samogonu, jedną ręką wsparł się na dzielnym druhu Martinie Samogonce, w drugą wziął butelkę na drogę i potoczył się do chałupy.
Gdy doszli na miejsce, okazało się, że chałupa stoi pusta, bo Pelaśka wróciła obrażona do siebie do Joanina. Szalony Edek rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejś wskazówki. Wtoczył się na schody i wtedy przypomnienie gwałtownego bólu w plecach pomogło mu znaleźć rozwiązanie zagadki. Zaczął szukać czarnej niby walizki, a gdy ją znalazł, spróbował otworzyć i już po jedenastu próbach udało mu się, ale tylko dzięki Martinowi, który w miarę przytomnie zauważył, że może wystarczy nacisnąć czarny guziczek na jej górnej części.
Gdy walizka otworzyła się, ukazał się wielki czerwony przycisk oraz informacja: „Stosować wyłącznie w przypadku zagrożenia istnienia całej planety”. Edek podrapał się w głowę i zaczął rozważać, czy rzeczywiście okoliczności wskazują na zasadność użycia walizeczki, ale gdy zobaczył, że na jasnym, błękitnym i dotąd spokojnym niebie pojawiły się gigantyczne czerwone już od tarcia w atmosferze asteroidy, zmienił zdanie i od razu nacisnął czerwony przycisk. Na parę chwil zrobiło się zupełnie ciemno, jak to zwykle, gdy znajdujemy się w innych wymiarach niż te, w których zwyczajowo propaguje się światło, a gdy ponownie zrobiło się jasno, asteroidów już nie było, bo przeleciawszy przez obszar przestrzeni, w której przez chwilę nie było Ziemi, poleciały dalej, niepokoić inne rasy i cywilizacje.
Tym razem za możliwą zagładę świata nikt nie winił Szalonego Edka, a nawet jego zachowanie odczytano jako coś heroicznego. Za to Pelaśkę za przegnanie dobrodusznego kosmity ganiono i raczej nikt jej nie chwalił, z czym Pelaśka, jak to baba, nie zgadzała się i całą winę widziała w Edku, bo kto to przecież słyszał przerwać rozmowę w najważniejszym momencie, gdy ustala się tak ważne sprawy, jak moment ślubu.