Opowiadania Science Fiction

Nie był to najazd kosmitów na Ziemię, jak to się zwykle zdarzały. Wprawdzie zaczął się typowo, tzn. wielkie statki kosmitów otoczyły Ziemię, a każdy był rozmiarów średniej wielkości miasta i było ich kilka tysięcy. Nikt nie zauważył, jak zbliżały się do Ziemi, nie było żadnych sygnałów ostrzegawczych, zupełnie nic. Po prostu nagle znalazły się nad Ziemią, tam gdzie wcześniej było puste niebo, chwilę później pojawiły się czarne prostopadłościany. Nie miały żadnych symboli, żadnych dodatkowych elementów, które zdarzało się, że poprzednie floty najeźdźców miały. Czyli dziwacznych stateczników, długich iglic z przodu, ogromnych pofałdowanych powierzchni oraz innych takich cudactw, jakie tylko chcielibyście wymyśleć podczas bezsennych nocy lub podczas najczarniejszych koszmarów sennych. Nie rozległ się też żaden komunikat w subgalaktycznym, który w jednej chwili obiegłby całą Ziemię. Nic takiego. Tylko z czarnych prostopadłościanów wielkości średniego miasta zaczęły się wydzielać czarne prostopadłościany wielkości małego miasta lub dużej wioski, z tych wydzieliły się jeszcze mniejsze prostopadłościany i zaczęły powolnym, nawet majestatycznym ruchem opadać na Ziemię.

Szalony Edek, gdy zaczął się najazd, był bardzo zajęty. Właśnie ssuwakki obrodziły mu niepomiernie i musiał je gdzieś rozlokować. Zastanawiał się nawet, czyby nie wykorzystać pustej stodoły swego lubego druha Martina Samogonki, ale przypomniał sobie, że stodoła została już wykorzystana i od miesięcy trzymają w niej niesprzedane, gigantyczne zapasy samogonu z symbionta. Zastanawiał się, jak to możliwe, że pomimo starań, które podejmowali w ostatnim czasie, hucznych imprez oraz radosnych karnawałów, zapas pozostał nadal niezwyciężony. Pomyślał, że chyba się starzeją, skoro taka ilość dobra marnuje się bezczynnie. Wymyślił nawet imprezę, którą zrobi z tej okazji (niewykorzystanego samogonu), na ile dziesiątków ludzi, i nawet Andrzeja się zaprosi, gdy te słodkie rozmyślania przerwał mu stanowczy głos Pelaśki. Pelaśka przypomniała, że od pięciu minut pyszny krupniczek stygnie i że bardzo ją to wkurza oraz przy okazji dodała, że chyba zaczął się jakiś atak kosmitów na Ziemię. Na to Szalony Edek spojrzał w niebo i rzeczywiście, stwierdził, że pojawiły się tam duże czarne prostopadłościany oraz że dzielą się na małe czarne prostopadłościany i zaczynają się zbliżać do Ziemi.

– Zaraz Mroczny Siergiej ich przegna i będą, kurwa, mieli za swoje! – odkrzyknął do Pelaśki i poszedł jeść wspaniały dropiański krupniczek. Zupa smakowała wybornie, Pelaśka była nadzwyczajnie zadowolona, bo wiadomo, że do serca chłopa trafia się przez żołądek, do tego Szalony Edek zerkał na nią pożądliwie, a nic tak nie rozpala serca kobiety, jak to, że widzi, że się podoba i chuć wielką wzbudza. Więc popołudnie trwało radośnie, zmierzając do pięknego, usłanego rozkoszą finału. Aż tu nagle drzwi otworzyły się z hukiem i do chaty wtargnęli kosmici.

– Czego tu, kurwa! – zapytał nieco zdezorientowany Edek, w normalnej cywilizowanej mowie galaktyki, czyli w subgalaktycznym, używanym przecież na Ziemi już od dłuższego czasu. Właściwie to już nikt nie pamiętał zbyt dobrze pięknych narodowych języków, zwłaszcza że prawie cała dobra literatura została już przetłumaczona na subgalaktyczny. Zresztą nasza galaktyka posługiwała się tylko tą formą komunikacji, gdyby więc Ziemianie, zwani powszechnie homidami, postanowili wreszcie wystawić nos poza Księżyc swojej planety, to z całą pewnością porozumieliby się z każdą inteligentną istotą, którą by napotkali.

– Witajcie, homidzi! – powiedziała jedna z trzech istot, które weszły do chałupy Edka. Istoty nie robiły wrażenia złowrogich najeźdźców, w gruncie rzeczy wyglądały bardzo sympatycznie, dobrodusznie i nawet trochę nieśmiało. Tak nieśmiało, że Edkowi, wbrew jego prostej duchowości, nawet zrobiło się przykro, że tak nieprzyjaźnie potraktował przybyszów i chcąc naprawić swoją grubiańskość, w sumie nienaprawialną, ale zawsze warto próbować, powiedział:

– Witajcie, przybysze! Co was sprowadza na naszą planetę? Napijecie się czegoś? Do wyboru jest normalny samogon, który pali jak cholera, symbiontówka, która wstrząsnąć potrafi i z nóg zwalić, oraz pozwówka, która świeża jeszcze jest, ale moc swoją ma. Pelaśka, kieliszki podaj, śledzika i chlebek, bo panowie z drogi są.

Na stole natychmiast pojawiły się kieliszki, trzy rodzaje niezwykle wybornej księżycówki, w której Edek przecież mistrzem był, w ilości odpowiedniej do szerokiej gościnności Edka, to jest po litrze na głowę, nie licząc Pelaśki, dla której Edek wystawił tylko pół litra, bo słaby dzień miała i wcześniej trochę piła. Do tego pojawił się też mały śledzik i kawałeczek chlebka, żeby było co powąchać i żeby okowita mniej gardło paliła.

Szalony Edek spojrzał jeszcze na swoich gości, zastanowił się i dołożył jeszcze na wszelki wypadek litr wódki. Goście wprawdzie nie byli za duzi, bo mieli tak gdzieś koło metra i trzydziestu centymetrów, ale właśnie taki mały potrafi zaskoczyć najbardziej. Przypomniał sobie takiego Olgierda z Kurzych Łap. Chłopina mały był, tak z metr i sześćdziesiąt centymetrów, ale litr okowity brał na początek imprezy, a potem dopiero się rozkręcał. Więc tu Edek spodziewał się tylko miłych zaskoczeń po swoich lubych gościach. Życzliwie na nich spojrzał i powiedział:

– Nu, pijemy! Kieliszki bierzta w przyssawki i na zdrowie! – goście wśród drobnych różnic względem ludzi mieli i tę, że zamiast dłoni mieli przyssawki, najbardziej przypominające przepychacze sanitarne, tak przecież przydatne, gdy zatka się zlew. Różnili się też kolorem, bo dwóch było jaskrawoczerwonych, a jeden bardzo różowy. Pewnie szef. Mieli bardzo cienkie i drobne tułowia, dwie chude nóżki i po trzy łapki zakończone przepychaczami, tzn. przyssawkami, które przypominały przepychacze. Najbardziej urocze, albo zabawne, były mordki zacnych przybyszy. Mieli po dwoje wielkich ciemnych oczu i jedno małe zaraz pod nimi, takie niebieskie. Pod niebieskim okiem była trąbka długa na około trzydzieści, może trzydzieści pięć centymetrów, identyczna jak u słonia, tylko malutka. W odróżnieniu od słoni uszy mieli nieduże, ale dla symetrii, jak u słoni czy ludzi, po dwoje. Gdy Edek zachęcał do wzniesienia toastu, jego goście wsadzili trąbki to kieliszków i szybko je opróżnili, a gdy Edek wskazał na butelki z zamysłem, że pora na kolejny toast, jego goście też bez wahania wcisnęli trąbki do butelek

 

i sprawnie wysączyli całą zawartość. Edek, żeby nie być gorszym, wypił swoją, pokraśniał, radosny się zrobił i pomyślał:

– Swojaki, a w dodatku pierwsza liga! Szkoda tylko, że z tymi przyssawkami wyglądają jak kolorowe zestawy do prac hydraulicznych.

Tymczasem przybysze po wypiciu samogonu uznali, że mogą wreszcie przejść do celu swojej wizyty i zapytali:

– W czym ci możemy pomóc, homidzie? Czego pragniesz?

Szalony Edek nie wiedział, co na to odpowiedzieć, bo właściwie wszystko, czego potrzebował, już miał. Miał dużo gorzałki, tak dużo, że nie musiał się martwić jutrem. Miał dziewczynę, która realizowała wszystkie jego fantazje, wprawdzie proste i niewysublimowane, nawet gdy popił, ale za to z rozmachem. W dodatku świetnie gotowała. Miał wiernego druha Martina Samogonkę, z którym już niejeden najazd kosmitów przecież odparł i przeżył rzeczy wielkie. Miał też kilku innych druhów, ale ci to raczej byli łasi na darmową okowitę, niż na samo druhostwo z Edkiem. Ale, tak czy inaczej, miał wszystko, czego chłopu trzeba, a nawet więcej. Dlatego zakłopotany spojrzał na Pelaśkę, bo nie wiedział, w czym kolorowe zestawy hydrauliczne mogą mu pomóc i właściwie niczego więcej nie pragnął, jak kolejnego łyku gorzałki, może też tego, żeby się potem dobrze wyspać.

Za to Pelaśka, jak to baba, nie miała takich rozterek i doskonale wiedziała, czego chce Edek. Od razu wymownie spojrzała na kuchnię, która cokolwiek stara była. Meble były słabiutkie, mocno podniszczone, kuchenka rozklekotana, tylko dwa palniki w niej działały i to w dodatku tak, że tylko na jednym można było na serio gotować. W kuchni nie było zmywarki, piekarnika, porządnego czajnika, a oświetlenie nie pozwalało na bardziej subtelne działania kuchenne. Ponadto blat był trochę za nisko i to przelewało w Pelaśce czarę goryczy.

Zatem Edek zrozumiał prawie od razu, czego chce, zwłaszcza gdy Pelaśka jeszcze groźnie dodała:

– Ty gamoniu! Pomyśl!

Edek wtedy już znał prawdziwą odpowiedź i wykrzyknął:

– Chcę nowej kuchni!

Przybysze od razu zabrali się za pracę. Widać tak, jak za kołnierz nie wylewali, tak też poważnie traktowali prace zlecone. Weszli do kuchni, z której zaczęły dochodzić dziwne odgłosy, bulgotania, skrobania, szorowania i zamiatania. Po 15 minutach wyszli i oświadczyli:

– Kuchnia gotowa!

Pelaśka od razu pobiegła do kuchni. Za nią poszedł Edek. Wrażenie rzeczywiście było olśniewające. Kuchnia miała pełne umeblowanie, wiele szaf, szafek, walcowatych pojemników na niezwykle wymyślne garnki i inne utensylia szczęścia kuchennego. Miała schludnie schowany system koszy na śmieci, który otwierał się z delikatnym „plum”, tak jak kobiety najbardziej lubią. Oświetlenie, które pozwalało gotować i widzieć najdrobniejsze szczegóły, blaty wysokie, piekarnik doskonały i wielofunkcyjny, lodówkę wielokomorową, zmywarkę najcichszą, przeszklone witrynki i pojemniki na wino dyskretnie schowane. Pelaśka z radości prawie zemdlała i wydawała z siebie do końca dnia agonalne okrzyki szczęścia, tak że Edek pomyślał, że nigdy nie słyszał swojej wybranki tak szczęśliwej, a przynajmniej on nie był w stanie z niej wyzwolić takich rejestrów szczęścia.

– Przez milion lat kuchnia nie powinna się psuć, a będzie sprawna przez kolejne dwa miliony lat, o ile nie będzie na waszej planecie katastrofy atomowej. To chyba wam wystarczy? – zapytali przybysze, pomachali przepychaczami na pożegnanie i radośnie machając trąbkami wyszli z chałupy Edka. Po czym na całej Ziemi widać było unoszące się mniejsze i większe czarne prostopadłościany, które na średniej orbicie Ziemi łączyły się w większe całości. Gdy już się połączyły, zmieniły kolor na radośnie zielony, potem różowy, jakby chciały powiedzieć „do widzenia”, i zniknęły.

I tak się zakończył najazd Fornirów, jeśli tu dobrym słowem jest nazwanie ich uroczego i pożytecznego pobytu na Ziemi „najazdem”.

W jakąś godzinę po odlocie Fornirów do chałupy Edka wpadł profesor Kul’awy i od razu zapytał:

– Gdzie Fornirowie? Przespałem ich wizytę!

Edek z uśmiechem odparł, że już dawno sobie odlecieli i że bardzo uprzejmi byli, bo kuchnię mu nową zrobili, wypili z nim litra i w ogóle zacna kompania. Na to Kul’awy wszedł do kuchni, obejrzał ją ze wszystkich stron, popukał, zbadał jakimiś przyrządzikami i zapytał:

– Nic więcej? Nie pokazali wam drogi do zrozumienia wszystkich sił wszechświata, nie dali pełnej wiedzy o strukturze uniwersum, złożonych technologii do ultraszybkich podróży, nieskończonego kontynuowania życia? Mądrości, dzięki której nie będziemy już niczym zagubione pisklęta oraz moralnie dobrzy i technicznie poprawni wejdziemy wreszcie w galaktykę?

Edek podrapał się w głowę i zauważył:

– Pytali, czego pragniemy, więc my z Pelaśką uradzilim, że kuchni nowej nam potrzeba.

Wtedy profesor zrozumiał, że Ziemianie chyba jeszcze nie dorośli do wielkiej przemiany, bo udało im się uzyskać o tysiącletniej trwałości umeblowanie do kuchni, a jak kto miał kuchnię umeblowaną, to wyposażenie pokoju, albo dom, który postoi milion lat, a nikt nie poprosił Fornirów o to, o co poprosić można było i niejedna szanowana w galaktyce rasa już poprosiła, czyli o wiedzę i mądrość. Tak to znowu trzeba będzie się mozolić samotnie, bo kolejna wizyta Fornirów na Ziemi będzie za niecałe czterysta milionów lat.

 

Powrót do listy opowiadań.