Opowiem Wam historię o Mrocznym Sergieju. Działo się to między Wólką Kobylańską a Rudą Pniewnik. Na skraju wsi, w pobliżu małej dolinki, którą płynęła leniwie malutka rzeczka, mieszkał Siergiej. Był milczkiem i samotnikiem, a na wszelkie pytania tylko groźnie odburkiwał, więc okoliczni mieszkańcy nazywali go Mrocznym. Właściwie do tej pory nikt nie słyszał, żeby się odzywał, poza jedną bardzo dramatyczną sytuacją, w której wypowiedział dwa dosyć krótkie zdania. Ale o tym za chwilę.
Siergiej miał mały drewniany domek, który stał na środku dużego placu, powolutku i dostojnie schodzącego do samej rzeczki. Było tego może z półtora hektara. Skromnie – jak na gospodarstwo, dużo – jak na siedlisko. Na pewno za mało, żeby z tego wyżyć. Czym zajmował się Mroczny Siergiej, nikt nie wiedział. Tym bardziej, że nigdy nie widziano go przy żadnej pracy. Nie kosił nawet trawy, ani nie przycinał gałęzi drzewom, które rosły na jego placu. Były to dwa wielkie dęby na skraju działki i tak przechylające się na drogę, jakby chciały uciec. Ale Mroczny Siergiej chyba lubił te drzewa, bo często przy nich przystawał i długo się w nie wpatrywał, a potem czule je dotykał.
Baby mu brakuje – mówili miejscowi – to czuli się do drzew. I pije za dużo, bo przecież, jak żyje samotnie i dęby obściskuje, to niechybnie pijak. Tak właściwie, to nikt nie wiedział, skąd Siergiej bierze alkohol, bo nikt też nie widział, żeby wychodził poza swoją działkę. Ale wiadomo, pijak ma zawsze swoje sposoby, a zwłaszcza taki odludek. Nikt również nie wiedział, czym się żywi, bo nic nie kupował, a na jego działce poza dwoma dębami rosła tylko trawa. W rzeczce też nie mógł łapać ryb, bo w niej żadne nie pływały. Chyba nigdy ich tam nie było, bo rzeczka w najgłębszym miejscu miała ze dwadzieścia centymetrów i płynęła pewnie tylko dlatego, żeby zrobić mieszkańcom na przekór. Czasami wiosną wylewała, tzn. poziom podnosił się o wysokość dorosłej żaby i rzeczka zagarniała ze dwadzieścia czy trzydzieści dodatkowych centymetrów lądu. Jednym słowem – nie była zbyt rwąca.
Zatem nikt nie wiedział, co Siergiej pił i czym się żywił. Mieszkańcy sąsiedniego Joanina, znani z największej pomysłowości w całym powiecie, wymyślili, że Siergiej pożera koty. Były ku temu pewne przesłanki, bo o ile w okolicy kręciło się ich pełno, to wokół domu Siergieja nigdy się nie pojawiały. Jedna staruszka z Dropia opowiadała nawet, że widziała na własne oczy, jak Siergiej gonił jednego z nożem. Miał podobno straszliwy wyraz twarzy i płonął żądzą mordu. Dalszych wydarzeń szczęśliwa kobiecina już nie zaobserwowała, bo dom usłużnie zasłonił jej widok. Słyszała tylko przeraźliwy pisk zwierzęcia oraz dziki ryk Siergieja i nikt tego kota już później nie widział. Co prawda chodzą słuchy, że mieszkańcy Dropia słyną na cały powiat ze swojej fantazji i umiejętności przedstawiania wiarygodnych relacji o rzeczach, które nie zaistniały, ale tu fakty same mówiły za siebie. Mroczny Siergiej musiał być zabójcą kotów. Przecież dlatego tak go unikały!
Jednak najprawdziwszą historię Siergieja przedstawił Edek z Dropia, który znany był z wyważonego sądu, a opinie ferował ostrożnie, acz dosadnie. Starał się też dokładnie sprawdzać wszystkie informacje z pewnego źródła. Tak też zrobił w tym przypadku. Okazało się, że Siergiej był w Legii Cudzoziemskiej. Służył na Bliskim Wschodzie, gdzie mógł mordować – tak jak lubi – nie tylko koty, ale też ludzi. Zabił coś z piętnastu albo dwudziestu przeciwników. Podobno każdego dnia, nie uśmierciwszy jakiejś niewinnej istoty, płakał z bezsilnej złości i pił dużo z tęsknoty za kolejną ofiarą. To wyjaśnia od razu przyczynę Siergiejowego stanu. Raz – bo się rozpił na Bliskim Wschodzie, dwa – tu może zabijać tylko koty i czymś musi zagłuszyć rozpacz.
Wszyscy bez zbędnych wątpliwości zrozumieli, że Edek mówi prawdę i nikt lepiej dotąd nie powiązał faktów. Od tej pory każdego dnia usłyszeć można było nowe, makabryczne informacje o Mrocznym Siergieju. Liczba kotów, które z zimną krwią zabił, przekroczyła szybko sto. Uśmiercał też podobno psy, wiewiórki, bociany i bobry. Powoli zabierał się też za rowerzystów. Tak przynajmniej wynikało z opowiadania Igora z Wólki Kobylańskiej, który przejeżdżając koło placu Siergieja poczuł, że jakaś straszliwa siła powaliła go na asfalt, widział już nóż wbijający się w serce, ale ostatnim wysiłkiem woli poderwał się i pomknął na swoim cudem wyrwanym z rąk Siergieja rowerze ku ratunkowi, to jest prosto w dół do rzeczki. Na szczęście było jeszcze widno i dobrzy sąsiedzi z Rudy Pniewnik uratowali biednego Igora. Ten, gdy już po trzech dniach na dobre wytrzeźwiał, podtrzymał swoją wersję opowieści, a nawet ubogacił ją o kolejne elementy. Dokładnie opisał dwa noże do szlachtowania, których używał Siergiej, straszny wyraz twarzy napastnika oraz szczegółowo miejsce, w którym miało dojść do mordu. Dzięki tym opowieściom Igor zyskał wielu słuchaczy i mógł zawsze liczyć na dodatkową kolejkę od każdego z zainteresowanych tą mroczną opowieścią. W ten sposób pił nieprzerwanie przez miesiąc i pewnie dlatego dosyć szybko umarł. Gdyby nie pewne wydarzenia, które zmieniły opinię o Mrocznym Siergieju, na pewno śmierć Igora także przypisano by jemu. A były to właśnie te wydarzenia, które spowodowały, że Siergiej przemówił. A jak to się stało – o tym będzie teraz.
To był ciepły, pełen słońca wrześniowy dzień. Na niebie snuły się pojedyncze chmury, wiał lekki wiatr, przyjemnie szumiały liście na drzewach, jeszcze gdzieniegdzie zielone, ale już przygotowane do pięknej polskiej jesieni. Mieszkańcy Rudy Pniewnik wesoło przechadzali się po swoich podwórkach, pilnie doglądając traktorów, poklepywali krowy po tłustych bokach i cieszyli się ostatnimi promieniami ciepłego słońca, a przyjacielski samogon rozpalał ogień w żyłach i marzenia w sercach. Ktoś mógłby powiedzieć, że w jakimś sensie byli szczęśliwi. Ale to szczęście nie miało już trwać długo.
W pewnym momencie na niebie pojawiło się dużo ciemnych chmur. Słońce od razu przygasło. Zrobiło się tak jakoś smutno, psy zaczęły cicho wyć, krowy niespokojnie się ruszać, a koty, jak to one, od razu zniknęły. Chmury zakłębiły się nerwowo i zaczęły układać się w dziwne geometryczne wzory. Najpierw wszystko, co mechaniczne wyłączyło się, prąd też odcięło. Po chwili ożyły wszystkie telewizory, radia, smartfony i ogólnie wszystko, co miało jakiś ekran albo głośnik. Na wyświetlaczach pojawiła się twarz, a właściwie morda, najbardziej przypominająca chyba wielkiego goryla, i zaczęła mówić ochrypniętym basem: Ziemianie, od dzisiaj wasza planeta staje się prowincją Karledonii, najpotężniejszego imperium we wszechświecie. Pozwolimy wam jeszcze żyć, lecz wszyscy zostaniecie zaraz poddani znakowaniu i cyberfalizacji. Będziecie rasą hodowlaną, a jeśli spełnicie pokładane w was oczekiwania, wasza przyszłość będzie jasna i już nigdy nie będą towarzyszyły wam żadne rozterki, wahania, a wszystkie wasze potrzeby zostaną zaspokojone. Osobniki dwudziestoletnie i starsze będą stanowiły rezerwę aprowizacyjną naszych sił pangalaktycznych, bo jak pokazuje praktyka, jesteście najsmaczniejsi, gdy macie ponad dwadzieścia lat, ale mniej niż trzydzieści…
Goryl, czyli Karledończyk, przemawiał tak jeszcze długo. Mieszkańcy Rudy Pniewnik słusznie uznali, że musi to być jakiś ponury żart albo zmowa wszystkich telewizji, żeby zrobić wielki show. Co sprawniejsi chcieli od razu wziąć sprawy w swoje ręce i ruszyli do traktorów, samochodów oraz innych machin, jakimi dysponowali, żeby dotrzeć do sąsiadów i tam w większej gromadzie ustalić, co robić dalej. Ale żaden samochód, żaden w ogóle pojazd mechaniczny nie dał się uruchomić. Mieszkańcy Rudy stali zdezorientowani nie wiedząc, co dalej robić. Nic nie działało, a goryl dalej gadał.
Wtem rozległ się straszliwy krzyk. Ludzie w panice uciekali, bo od strony Sołek wytoczyły się wielkie maszyny, które chwytały ludzi, następnie znakowały i cyberfalizowały. Człowiek po takim zabiegu stawał bezradnie w miejscu, w którym został porzucony, kiwał się leniwie najpierw z lewej na prawą, a potem z prawej na lewą nogę i tak w kółko, a w jakąś chwilę później był zabierany przez wielkie transportowce najeźdźców i umieszczany w zagrodzie hodowlanej.
Gdy przerażeni ludzie przebiegali koło domu Mrocznego Siergieja, ten wyszedł zaspany ze swojej chałupy. W odruchu dobrego serca ktoś krzyknął do niego:
– Ratuj się, Siergiej! Kosmici nas znakują i chcą z nas zrobić bydło hodowlane!
Siergiej w jednej chwili zatrzymał się, pstryknął palcami, przez ułamek sekundy coś analizował, a potem powiedział swoje dwa sławne zdania, które odmieniły historię Ziemi:
– Żeż, kurwa! Niedoczekanie wasze!
I szybkim krokiem poszedł do swojej chałupy.
Chwilę później coś zaczęło straszliwie dudnić, ziemia się wybrzuszyła, a nad szczątkami zawalonej chałupy Siergieja pojawił się złocisty statek kosmiczny. Startując, jakby od niechcenia, zwyczajnie od podmuchu wiatru, który wywołał przy starcie, zniszczył wszystkie maszyny karledońskie w okolicy.
Potem na niebie pojawiły się serie wybuchów, a właściwie implozji – w kolorowych rozbłyskach wchłaniane były statki karledońskie. Te, które przetrwały pierwszy atak Siergieja, zaczęły się bronić. Wysłały rój pocisków, myśliwców, strzelały też z broni potężnej i laserowej do złotego statku. Na to Siergiej przyśpieszył swoją robotę. Po pięciu minutach zniknęła cała flota karledońska. Chwilę później koło Saturna zauważono gigantyczny rozbłysk. Jak się później okazało, piękna implozja pochłonęła flagowy, największy okręt wojenny Karledończyków.
Mroczny Siergiej dokończył jeszcze dzieła na Ziemi, na której zlikwidował pozostałe machiny. Po chwili wylądował na swoim placu, prysnął jakąś substancją, w efekcie czego zaraz pojawiła się zielona trawa i jego stara chata. Z dębów spadło tylko trochę liści, ale i tak szła już jesień, więc szkód większych nie było i wszystko wyglądało tak, jak przed inwazją, jakby nic się nie wydarzyło. Wtedy Siergiej przeciągnął się i poszedł spać.
Cały najazd Karledończyków oraz ich pogrom trwały dziewiętnaście minut – tyle panowali nad Ziemią. A Mroczny Siergiej dalej mieszkał w swojej starej chacie i nikt w Rudzie Pniewnik nie nazywał go już pijaczyną, ani mordercą kotów.