Opowiadania Science Fiction

Kiedy w Wolnych Stanach Dropia (WSD) zniknęły wszystkie drzewa, na początku ludziom było smutno i nijako. Potem się przyzwyczaili. Jak to ludzie. Wiadomo, człowiek może się przyzwyczaić do wszystkiego.

Sporo rzeczy na planecie było wykonywanych z drewna i trudno się było przestawić. Najgorzej mieli producenci mebli i domów z drewna. Na szczęście drzewa opuszczając Ziemię zostawiły meble, domy i w ogóle wszystko, co było drewniane. Przynajmniej tyle po nich zostało.

Szalonego Edka ta wielka zmiana nie dotknęła w ogóle, bo jego główny produkt nie miał nic wspólnego z drzewami. Dobrego bimbru nie da się zrobić z drewna. W sumie zmiana Edkowi nawet się spodobała, ponieważ odkrył, że na symbioncie, który pokrywał w zastępstwie drzew całe WSD, a także całą Ziemię, świetnie da się też robić boski trunek. Nie tylko można było na nim wygodnie leżeć, kontemplując powolny ruch Słońca, gwiazd, Księżyca i wszystkiego, co się ruszało, ale też popijać smakowe wytwory z niego wykonane. Na szczęście symbiont, w odróżnieniu od drzew, nie miał chyba świadomości i żadna z tych rzeczy nie robiła na nim wrażenia.

Więc taki był początek nowej linii smakowej w wielkim pijackim dziele Szalonego Edka, a że razem z Martinem Samogonką, wiernym druhem, czasu mieli dużo, nic nie zapowiadało końca idylli. Co więcej, sława nowego trunku, roboczo nazwanego symbiontówką, rozeszła się szeroko po WSD. Goście schodzili się ze wszystkich stron, boska ciecz lała się strumieniami, świadomość zamierała, a fantazja rosła. Nawet Andrzej z Dropia, zajadły wróg Edka, ten, co to zgadał się z grabiami, żeby go pokonać, a jak dobrze pójdzie może nawet zabić, zaprzyjaźnił się z Edkiem i nieraz gościł u niego. Wszystkie dawne urazy poszły w niepamięć i raczej były przedmiotem żartów podczas długich symbiontowych posiedzeń, niż wywoływały czyjąś złość. W WSD nastąpiły arkadyjskie czasy. Nikt już nie był trzeźwy.

Chociaż to nie do końca prawda. Na pewno do grupy nietrzeźwych nie zaliczał się Mroczny Siergiej. Prawdę mówiąc, nie zaliczał się również do grupy trzeźwych. Jego rasa trochę się wymykała ziemskim kategoriom, więc ostateczne ustalenie faktu trzeźwości bądź nietrzeźwości, dla wszystkich umysłów Siergieja, we wszystkich pięćdziesięciu dwóch wymiarach, w których przebywał, należy zostawić profesorowi Kul’awemu, który lubował się w takich łamigłówkach. Oprócz Siergieja, niewątpliwą trzeźwość zachowywało jeszcze około sto milionów innych istot świadomych, od niedawna zamieszkujących WSD. Ta ich uparta trzeźwość mogła się stać przyczyną wielkiego konfliktu, prawie na skalę międzygwiezdną, a jak to się stało, warto opowiedzieć.

Otóż Andrzejowi naprawdę dobrze się teraz piło w towarzystwie Szalonego Edka, Martina Samogonki i dziewczyny Edka Pelaśki. Dodatkowo zawsze można było liczyć na doborowe towarzystwo tych mieszkańców WSD, którzy akurat mieli nastrój na lube sercu spotkanie przy symbiontówce lub zwykłym staropolskim samogonie. A że były to uciechy niezmierne, to zawsze gości było dużo. Czasami nawet udawało się wejść jakiemuś uczciwemu człowiekowi o dobrym sercu i dobrych intencjach do WSD, bo przecież tacy też byli na świecie. Wtedy taki gość, zwabiony radosną zabawą w Dropiu, dołączał do imprezy. Opowiadał wtedy o losach zewnętrznego świata. Niektóre opowieści były tak budujące, że dropianie sądzili, że czarna przepowiednia, iż Ziemianie dopiero za pięć tysięcy lat wytworzą jakąś przyzwoitą kulturę i wtedy będą mogli pokazywać się w galaktyce, jest nieprawdziwa i ta miła chwila nastąpi dużo, dużo szybciej i w oczekiwaniu na ten moment nalewali następne kolejki. W Dropiu było więc, jak zawsze, wesoło.

Jednak człowiek już taki jest, że uszanować nie potrafi tego, co ma. Szalonemu Edkowi ta ciągła pijatyka, bez żadnych dodatkowych atrakcji, zaczęła się nudzić. Taki już był. A że ostatnio ani żadni kosmici nie atakowali Ziemi, ani nie znikały kolejne przedmioty, rośliny czy zwierzęta z Ziemi, to zaczął się nudzić. Chciał, żeby coś się wreszcie działo i tak nudził Mrocznemu Siergiejowi, tak go zamęczał i ciągle dręczył, że Siergiej się ugiął, bo lubił Edka.

Dał mu drobną władzę nad grawitacją, taką niewielką, malutką. Mógł lokalnie znosić jej działanie. Jak to się działo, to zupełnie Edka nie interesowało, ale dokładny opis lingi grawitacyjnej dał w swoim opus magnum profesor Kul’awy, jeden z głównych uczestników popijaw u Edka. Kul’awy chodził na te imprezy niejako z obowiązku, a że wypić lubił i mógł dużo, to łączył przyjemne z pożytecznym.

To był czas, kiedy teksty profesora Kul’awego wyszły już ze strefy ciemności, nieczytania i naukowej pogardy. Na każde jego słowo pisane i mówione czekano pilnie i z wytęsknieniem. Nic nie zastąpi oczywiście lektury nieomylnych dzieł Kul’awego, ale drobny opis działania tego, co dostał w prezencie Szalony Edek, przyda się dla lepszego zrozumienia dalszych wydarzeń.

Właściwie cały opis rozpoczyna się od stwierdzenia, że nasza fizyka jest tylko przybliżonym oglądem świata, a nawet bardziej – że jest przybliżeniem przybliżenia, ledwie ocieraniem się o rzeczywisty ogląd wszechświata. Takie istoty jak Mroczny Siergiej widzą, rozumieją bez żadnych przybliżeń, bezpośrednio, jako istoty przebywające we wszystkich pięćdziesięciu dwóch wymiarach. Wszystkie siły, możliwe energie, oddziaływania są wtedy jednym porządkiem, zupełnie oczywistym, tak jak dla nas widzenie przedmiotów. Tak np. na tym poziomie jest jasne, że grawitacja jest tylko pewnym opisem stanów energetycznych związanych z czterema wymiarami, a do niej symetryczna jest antygrawitacja, ale dla przestrzeni wielowymiarowych. Właściwie tylko dla porządku jest rozdzielana na dwie przeciwstawne siły, bo dla Mrocznego Siergieja jest to jedna siła, jeden rodzaj oddziaływania, przejawiający się tylko w różne sposoby, w różnych wymiarach. Dlatego jest możliwe zarządzanie grawitacją, np. przez wyłączanie jej za pomocą antygrawitacji. Instalacje kosmiczne, urządzenia, którymi posługiwał się Siergiej, mogą znosić lokalnie i nie tylko lokalnie, grawitację. Sam opis urządzeń, a właściwie struktur, których używał Mroczny Siergiej, znajduje się w innym dziele Kul’awego. Zresztą raz w historii Ziemi były one widoczne przez ułamek sekundy i zmieniły kompletnie opinie na temat budowy Układu Słonecznego, ale to już jest opowieść o tym, co przyszło z innej galaktyki, z galaktyki Andromedy.

Więc do lokalnego zmieniania grawitacji, takiego malutkiego, całkowicie nieszkodliwego, wystarczyła prosta linga uruchamiająca trochę zasobów ciemnej energii i już – Szalony Edek i całe towarzystwo przez parę chwil unosiło się wtedy w niewinnym stanie nieważkości. Do zwyczajnej nieważkości spowodowanej przez symbiontówkę, albo zwykły samogon, dochodziła ta prawdziwa nieważkość, wprawdzie tylko przez niewielką chwilę, ale wystarczającą, żeby odczuć nowy, ulotny stan.

Gościom Szalonego Edka nowa zabawka gospodarza wybitnie się podobała i uroczo gubili się w nieważkościach. Kobiety patrzyły na Edka zadumanym wzrokiem, tak że Pelaśka zaczynała być zazdrosna. A sam Edek nareszcie był szczęśliwy, bo coś się działo.

Nie przewidział tylko jednego. Tego mianowicie, że i tę sielankę przerwie konflikt z kosmitami. Ale tym razem to nie kosmici atakowali jako pierwsi. Tym razem Ziemia zaatakowała pierwsza. Po raz pierwszy i na szczęście ostatni w historii naszej niebieskiej planety, byliśmy stroną prowokującą konflikt.

Zaczęło się od Andrzeja. Bo ten, jak sobie popił, tracił umiar w dalszym piciu i jak wszyscy w Dropiu pił do końca. Tego feralnego dnia był właśnie w takim stanie i widać już było rychły finał, bo już stać na nogach nie potrafił o własnych siłach. Dobrodusznie Szalony Edek z Martinem Samogonką zaproponowali, że odprowadzą swego dzielnego kompana do domu. Zabrali się dziarsko za to wielkie dzieło i szli, szli, i szli. Długo dosyć, choć do domu Andrzeja było ze czterysta metrów z niewielkim okładem. Właściwie to tylko mieli wrażenie, że idą, bo raczej markowali chodzenie, przetaczając się z jednej strony ulicy na drugą. Na ich szczęście od czasu ustanowienia WSD nie jeździły już w Dropiu żadne samochody ani inne maszyny, bo po prostu nie działały. Zakaz wprawdzie nie obejmował traktorów, ale te były dostatecznie głośne, żeby przed nimi sprawnie umknąć, inaczej przecież śmierć byłaby udziałem odważnych kompanów.

Gdy dochodzili, czy bardziej dotaczali się, do domu Andrzeja, ten strząsnął coś, co wyglądało jak taki malutki komar, strasznie natrętny, głośno bzyczący.

– Tu cię mam, jebaniutki – powiedział. – To koniec twój! – i zdusił komara jednym pacnięciem.

Gdyby wiedział, jakie skutki przyniesie atak na komara, z pewnością wstrzymałby pogromi mocno by się zastanowił. Komar ten był ściśle powiązany z wydarzeniami na placu Andrzeja, które miały miejsce kilka dni wcześniej.

A było to tak: na północnej ścianie chałupy Andrzeja, tam, gdzie nie było okien, pojawiły się jakieś takie huby, które szybko spęczniały i ułożyły się – jak to huby – warstwami, jedna pod drugą. Malowniczo. W dzień później huby oblazły całą północną i wschodnią ścianę stodoły i jak Andrzej je wreszcie zauważył, wciąż się rozrastały, a że wszystko to działo się przed wielką imprezą u Szalonego Edka, Andrzej nie miał czasu zająć się pasożytami. W czasie, gdy Andrzej zażywał przez dni kilka uciech symbiontówki, huby rozrosły się, zajęły resztę ścian chałupy oraz stodoły, zmieniły kolory i osiągnęły finalną wielkość (mniej więcej jak pół litra wódki). Były bardzo kolorowe, tak że na podwórku Andrzeja zrobiło się wesoło jak w najlepszym przedszkolu. Pomiędzy hubami zaczęły latać owady, czy bardziej coś wyglądającego jak owady, od zupełnie malutkich, sporo mniejszych od najmniejszych muszek owocowych, po wielkie jak trzmiele. Te wielkie były całe czerwone, świeciły jak wielkie świetliki i wszystkie inne owady ustępowały im miejsca. Hałas przy tym wszystkim był taki, że słychać go było daleko od chałupy Andrzeja, w samym środku Dropia.

Po zduszeniu wrednego komara początkowo nic się nie działo. Andrzej wraz z odważną eskortą dotarł do bramy prowadzącej na plac. Tu ich spotkała przykra niespodzianka, bo oprócz kompletnie zmienionego i kolorowego podwórka, czekała na nich, tuż na prawo od ciągnika, wielka formacja owadów, przypominających z koloru oraz kształtu osy. Było ich dużo. Najwyraźniej szykowały się do ataku.

– Trza spierdalać! – przytomnie zauważył Szalony Edek, lecz nim zdążyli się ruszyć, osy, albo ktoś w ich imieniu, przemówiły. Zaczęły w najlepszym subgalaktycznym, więc Edek od razu zrozumiał, że to kosmici i że nudy już nie będzie, więc w sumie ucieszył się. W Dropiu przecież nigdy nie można było się nudzić. Jego zaskoczenie było wielkie, gdy dotarło do niego, co osy mówią.

W imieniu Wielkiej Republiki Maiorów oskarżam was o zniszczenie pojazdu eksploracyjnego nr 3354/3/BG/28/2221, wysłanego w celu penetracji zony na planecie Ziemia. W związku z zamordowaniem przez jednego z trzech tu stojących homidów stu pięćdziesięciu Maiorów przebywających na pokładzie statku, skazuje się was na kary, odpowiednio: homida będącego bezpośrednim sprawcą zabójstwa na pelperyzację, pozostałe dwa homidy na zwykłą nicość.

– A gdzie, kurwa, sprawiedliwy sąd i rozpoznanie okoliczności! – zdążył jeszcze krzyknąć Szalony Edek, gdy zobaczył, że Maiorowie atakują. A że nie chciał ginąć w kwiecie wieku i już prawie na trzeźwo, zaczął się bronić. Uruchomił lingę antygrawitacyjną. W pierwszej chwili tak zaskoczyło to Maiorów, że homidy dysponują taką zaawansowaną technologią, ale w mig odpowiedziały kontrstrzałem grawitacyjnym. Pewnie gdyby nie stała za Edkiem cała maszyneria Mrocznego Siergieja zdolna gwiazdy przestawiać, to byłby to koniec trójki pogodnych pijaków i więcej w Dropiu nie byłoby pysznej symbiontówki i znośnego bimbru w takiej ilości. Ale na maszynerię Siergieja nie mogła poradzić, pomimo nazwy, cała siła Wielkiej Republiki Maiorów. Wprawdzie Siergiej ustawił lingę tak, żeby zjawisko było lokalne, miało bowiem służyć do chwilowej, małej i nieszkodliwej nieważkości, a nie do walki z malutką wprawdzie, ale jednak całą cywilizacją kosmiczną. Tymczasem skutki działania lingi były dwa, i to dużo większe od spodziewanych.

Po pierwsze, Maiorowie przeszli do głębokiej defensywy, od razu poprosili o zawieszenie broni i pokój. Zagwarantowali też uczciwy proces, a chwilę później wycofali wszystkie roszczenia i gwarantowali wiekuisty pokój.

Po drugie, działanie lingi rozeszło się na całą Ziemię. Wprawdzie trwało zaledwie część sekundy, tak że nikt nie zginął, ale jej działanie okazało się zgubne dla wszystkich budynków i ludzkich konstrukcji na planecie. Wprawdzie stały jeszcze, ale nikt nie mógł zagwarantować, jak długo. Więc raczej nadawały się już tylko do zburzenia.

Gdy prawda wyszła na jaw, z całej Ziemi zaczęły płynąć rachunki do Szalonego Edka, Martina Samogonki i Andrzeja z tytułu kosztów odbudowy. Rachunki wysyłały całe państwa, a oprócz tego  też indywidualni właściciele. Sądy miały pełne ręce roboty. Edek z Martinem i tak po nattelu byli już bankrutami, ale gdy do zasądzonych wcześniejszych kosztów doszło łącznie dwieście bilionów dolarów za zniszczenie wszystkich budynków na Ziemi, zrozumieli, że ich dług zrobił się całkiem spory. Wreszcie, gdy któregoś dnia dostali pozew z Afryki, na sto dolarów, za zniszczenie szałasu w buszu, uznali, że świat zupełnie już zwariował i nie ma się czym przejmować. Poszliwięc pić do Edka i pewnie piją do dzisiaj.

Tymczasem miasto Maiorów zostało w WSD i początkowo rozciągało się pomiędzy stodołą Andrzeja, a chałupą, później zrobiło się jeszcze większe i okazalsze, gdyż zagarnęło także ciągnik. Hałas przy tym zaczęło robić nieznośnie duży, bo ciągle latały pojazdy pomiędzy jego poszczególnymi lokalizacjami, bo Maiorowie to przecież wielcy podróżnicy. I nikt już nie mógł się dziwić, że Andrzej tyle przesiaduje u Szalonego Edka. Kto wytrzymałby w takim hałasie.

 

Powrót do listy opowiadań.