Zaczęło się od żwirowiska, tego położonego zaraz za Dropiem, w pięknym sosnowym lasku, gustownie poprzetykanym niewielkimi brzózkami i paroma dębami. Dzień był, jak zwykle w takich przypadkach, słoneczny, pora leniwa, sielska, po prostu jeszcze jedno niedzielne popołudnie. Jak często się zdarza, wszyscy byli dostatecznie pijani, żeby nie uwierzyć w to, co zobaczyli. A właściwie to najpierw usłyszeli.
Usłyszeli straszliwy grzmot, a zaraz potem trzask łamanych drzew i donośny, wstrząsający ryk. W pierwszej chwili pomyśleli, że to Krasula Szalonego Edka się wreszcie ocieliła, ale szybko zrozumieli swój błąd, gdy wioskę przykrył wielki cień. Wydawał się zasłaniać pół nieba tak, że w całej okolicy pociemniało. Wtedy wszyscy zamarli, bo zrozumieli, że dzieje się coś naprawdę strasznego. Drugi ryk potwora wysadził szyby w oknach. Potwór zaraz podniósł się na swoich szesnastu łapach i dwóch ogonach. Ryknął jeszcze raz i pomaszerował w stronę Joanina. Po dwóch krokach znalazł się za Joaninem, który na szczęście minął bokiem. Rozdeptał kilka wiatraków, których i tak nikt nie żałował, bo były wyjątkowo szpetne i od lat już psuły krajobraz. Niespodziewanie odwrócił się, ruszył zygzakiem w stronę Sołek. Najwidoczniej coś wyczuł i bez żadnych wahań szedł do jakiegoś sobie znanego celu.
Był to Gżżgżżgh. Miał trzysta metrów wzrostu, wielkie, nieco obłe cielsko, długi pysk. Kolor miał przyjemny, jaskrawożółty i ludziom z Dropia dobrze się kojarzył, z kolorem lokalnego bimbru, który królował w okolicy. Gdy szedł, ziemia dudniła potężnie, a wstrząsy, które temu towarzyszyły, sprawiały że nie można było ustać. Właściwie i bez obecności Gżżgżżgh wielu już straciło zdolność samodzielnego stania, więc chcąc nie chcąc, musieli oglądać przemarsz potwora na leżąco. A patrzący nie zawiedli się, bo był to potwór majestatyczny, gigantyczny, groźny, żółty i straszliwie ryczący. Ktoś zauważył, że tak ryczy, bo głodny jest, albo wydoić go trzeba. Tak czy inaczej – była to największa sensacja na wsi od czasu najazdu Karledończyków, którzy chcieli podbić Ziemię i zostali tak szybko i sromotnie pokonani.
Gżżgżżgh przeszedł przez Sołki, po jakichś trzech kilometrach zatrzymał się, wypuścił z pyska długą trąbę i zagłębił ją w ziemię. Po chwili zaczął podrygiwać i cały się trząsł. Wypuścił też długie macki, którymi przypiął się do pobliskiej linii energetycznej wysokiego napięcia. Stęknął z wyraźną satysfakcją i gdyby nie był tak groźnym i monstrualnym potworem, można by uznać, że jest zadowolony. Jego kolor zaczął się zmieniać. Z żółtego przeszedł w malinowy, potem w jasnoniebieski, a potem w uroczy zielonkawy, oceaniczny – taki, jak kolor nalewki z mięty rosnącej pod Dropiem. Na tym kolorze się zatrzymał i tylko wydawał z siebie głośne stęknięcia, od których drżały ściany w okolicznych domach.
Potwór wyraźnie był ukontentowany. Nie sprawiał też wrażenia, że specjalnie chce się ruszać. Widać było, że Sołki przypadły mu do gustu. Wszystko pewnie skończyłoby się w miarę dobrze, gdyby nie wojskowi. Uznali najwyraźniej, że Gżżgżżgh to agresor, bo jest taki duży, zupełnie nieznany i naniszczył tyle wiatraków. Wysłali więc swoje samoloty, helikoptery oraz czołgi, żeby z nim zrobić porządek i jeśli nie zabić, to przynajmniej przegnać do miejsca, z którego przyszedł. A wyglądało to tak: Gżżgżżgh spokojnie sobie stał i pomrukiwał, a nad nim latały samoloty, czyli nasze wspaniałe „Jastrzębie”, kilkanaście helikopterów brzęczało koło trąby Gżżgżżgh, a drogą od strony Stanisławowa nadjeżdżały cztery czołgi i długa kolumna pojazdów z żołnierzami. Z daleka to wszystko wyglądało imponująco, robiło masę hałasu i wszyscy czuli się prawie jak na paradzie wojskowej.
Mieszkańcy Dropia, którzy mieli najlepszy punkt obserwacyjny, przyglądali się temu wszystkiemu z ciekawością, bo dla każdego było jasne, że taki potwór i taka ilość wojska w jednym miejscu dadzą dobre przedstawienie. I nie zawiedli się.
Pewnie któremuś z młodszych pilotów zadrżała ręka, ze strachu lub braku przyzwyczajenia do potworów i puścił w Gżżgżżgh rakietę. Wszyscy w Dropiu zamarli, Szalonemu Edkowi nawet butelka wypadła z ręki, czego długo nie mógł sobie wybaczyć, bo uroniło się sporo jej cennej zawartości. Rakieta, zostawiając za sobą długą smugę, leciała wprost na potwora. Wszyscy w okolicy stęknęli i pomyśleli: koniec Sołek, koniec potwora, gdy rozległ się potężny huk. Ku zdziwieniu obserwatorów, Gżżgżżgh stał dalej, gdzie stał, Sołki też były niewzruszone, tylko nasz „Jastrząb” spadł paręset metrów dalej, niszcząc kolejne wiatraki szpecące krajobraz. Pilot wylądował na spadochronie w Dropiu, gdzie został przywitany chlebem i solą, a Szalony Edek oddał przerażonemu małą cząstkę swoich zapasów i powiedział:
– Pij, kurwa, już się nawojowałeś!
Dzielne dowództwo naszej niezwyciężonej armii odebrało ten niezawiniony przez potwora incydent jako bezpośredni atak i rzuciło na Gżżgżżgh całą swoją moc. Z „Jastrzębi” trysnęły straszliwe rakiety, helikoptery pluły ogniem maszynowym, a czołgi raźno strzelały ze swoich mocarnych dział.
– Teraz to już po Sołkach! – zauważył lakonicznie Martin Samogonka, Anglik z pochodzenia, mieszkający w Dropiu od trzydziestu lat. Wszyscy wiedzieli, że Martin zna się na rzeczy, bo kiedyś służył w brytyjskim wojsku, wprawdzie w kuchni, ale niejeden poligon widział i rozeznanie taktyczne miał. Martin zamieszkał w Dropiu, bo rozsmakował się we wdziękach pięknej Heli, a może jeszcze bardziej w produktach Szalonego Edka, który już wtedy był mistrzem bimbrownikiem. Wprawdzie jedna miłość minęła, ale druga pozostała i może trzydzieści lat nieprzerwanego picia tak osłabiło osąd Martina, że tym razem się pomylił w swojej ocenie sytuacji na polu walki, a może też nie znał jeszcze za dobrze taktycznych możliwości Gżżgżżgh. W każdym razie zarówno Gżżgżżgh, jak i Sołkom i tym razem nic się nie stało. Tylko, podobnie jak poprzednio, nasze „Jastrzębie” zamieniły się w kupę złomu, helikoptery w bezużyteczne wraki, a czołgi zaczęły tak jakoś dymić i strasznie śmierdzieć, że ich załogi szybko z nich pouciekały. Ludziom z samolotów i helikopterów nic się nie stało, tylko jeden pilot złamał mały palec u prawej dłoni, ale to dlatego, że się potknął na odchodach Krasuli przy lądowaniu. Wiadomo – miastowy, to i po polu nie umie chodzić.
W chwilę później na niebie pojawił się komunikat, który zresztą wszyscy mieszkańcy Sołek, Dropia, nawet aż Wólki Kobylańskiej i Rudy Pniewnik nie tylko zobaczyli, ale też usłyszeli: Tu SOZH, uprasza się o niezakłócanie wypasu, proszę odejść i przestroić swoje maszyny na inne kierunki ruchu w celu uniknięcia niepożądanych kolizji.
Dziwne było tylko to, że taki Martin Samogonka sądził, że komunikat był napisany i powiedziany po angielsku, gdy pozostali mieszkańcy Dropia byli pewni, że był po polsku. Ale tym nikt się nie przejmował zbytnio, bo wydarzenia zaczęły się toczyć nadzwyczaj wartko.
Cały świat uznał, że trzeba pomóc Sołkom i uratować je przed straszliwym potworem. Dlatego Amerykanie, Rosjanie i Chińczycy – każdy z tych pomocnych narodów uznał oddzielnie, że potwór w Sołkach to dobra okazja do darmowego przetestowania najnowszych technologii wojennych. W końcu trzeba przecież bezinteresownie pomagać potrzebującym.
Amerykanie uruchomili swoje orbitalne lasery i zaczęli prażyć Gżżgżżgh, Rosjanie wypuścili wściekły rój Iskanderów, a Chińczycy jakąś falę, może plazmy, która przypominała tornado, tylko poruszała się z prędkością ultraszybkiego myśliwca. Ta chińska fala zniszczyła ostatnie wiatraki w okolicy i nic już nie szpeciło pięknego krajobrazu.
Tym razem nawet Martin Samogonka nie zdążył skomentować sytuacji, prawdę mówiąc nie zdążył nawet pomyśleć, co ma powiedzieć, tylko tak samo jak pozostali mieszkańcy Dropia w panice uciekał do najbliższej chałupy. Był pewien, że to koniec nie tylko Sołek i Gżżgżżgh, ale Dropia, Rudy Pniewnik, Wólki Kobylańskiej, a może nawet sporego kawałka Polski. Tak wyglądała pomoc bratnich narodów z perspektywy tych, którym pomagano.
Ale jeszcze zanim Martin Samogonka zdążył dobiec do bezpiecznego schronienia, jeśli iluzje dają bezpieczeństwo, stało się to, co poprzednio, czyli nic. Sołki pozostały nienaruszone, a Gżżgżżgh dalej słodko ssał swoją trąbą polską ziemię i radośnie pomrukiwał. Za to nad Dropiem, Waszyngtonem, Moskwą, Pekinem oraz paroma jeszcze miastami pojawiły się komunikaty: Tu SOZH, uprasza się o niezakłócanie wypasu. Na mocy Pangalaktycznego Kodeksu o Hodowli Trzody Drobnej par. 2353, ust. 236, lit. d) uprasza o niezakłócanie dostępu do pastwiska oraz na podstawie Memorandum Galaktycznego 2 852 371 o zakazie używania muzealnych broni z okresu precywilizacyjnego, par. 460, ust. 18, przypomina się o możliwości nałożenia sankcji finalnych na dopuszczającego się czynu karalnego. Tymczasem jako sankcja prewencyjna, zgodnie z wzmiankowanym powyżej Memorandum, par. 459, ust. odpowiednio od 16 do 192, zostaną zablokowane wszystkie precywilizacyjne formy pozyskania energii w promieniu jednego roku świetlnego, włącznie z energię nuklearną, z wyłączeniem energii termojądrowej.
Po tym komunikacie przestało działać dosłownie wszystko na Ziemi. To znaczy prawie wszystko, bo można było jeszcze rozpalić ognisko, pojeździć na rowerze albo konno. Z tego ostatniego wariantu postanowił skorzystać Edek i uratować ludzkość. W tym celu zaprzągł konia do wozu. Zaprosił do pomocy Martina i innych odważnych ludzi. Na pokład wzięli dużo żółtego eliksiru produkcji Edka i udali się do Rudy Pniewnik.
Jak wszyscy wiemy, w Rudzie Pniewnik mieszkał Mroczny Siergiej, który już raz uratował Ziemię przed inwazją groźnych kosmitów. Teraz wydawało się, że tylko on może pomóc Ziemi, więc Szalony Edek pomknął co koń wyskoczy. Droga była prosta, a z Dropia do Rudy Pniewnik jest może ze trzy kilometry. Jednak Edkowi przebycie tej męczącej trasy zajęło ponad cztery godziny. Wreszcie jednak, gdy zapas samogonu się wyczerpał, wszyscy uczestnicy misji ratunkowej przypomnieli sobie, że mieli ratować Ziemię i poczłapali w końcu do Rudy Pniewnik (wóz z koniem zgubili dużo wcześniej w jakimś przytulnym zagajniku).
Gdy dotarli do Rudy Pniewnik, zobaczyli, że Mroczny Siergiej, jak zwykle, stoi przy swoich ulubionych dębach i czule się w nie wpatruje. Z dużym szacunkiem podeszli do niego i najodważniejszy z nich, czyli Edek, wspomagany mocą gorzałki zagadał:
– Siergiej, ratuj nas! Jakiś ogromny potwór niszczy wszystko, strącił samoloty, helikoptery i w ogóle wykończył całe wojsko, a teraz jeszcze wyłączył telewizję i nie można oglądać meczu Polska – Kambodża. Ratuj! Już kiedyś nas przecież uratowałeś!
Na to Siergiej odwrócił się do nich, spojrzał gdzieś w przestrzeń, jakby wpatrywał się w jakiś nieistniejący ekran i powiedział:
– To Gżżgżżgh, a wasze ataki uruchomiły SOZH.
– Jaki SOZH? – zapytał Edek.
– System Ochrony Zwierząt Hodowlanych. Macie szczęście, że jest ustawiony na minimalne zabezpieczenia, bo inaczej Ziemię by wam rozpierdolił.
– Ratuj nas przed nim, wyłącz go!
– To nie moja działka – odpowiedział Mroczny Siergiej. – Ja jestem od inwazji, a nie od drobnych zwierząt hodowlanych.
– Co robić? Pomóż, Siergiej! Ratuj!
– No dobra – odpowiedział Siergiej. – Musicie wyłączyć tunel transsolarny. Gżżgżżgh przelazł przez niego i tak się dostał do was.
– Co mamy wyłączyć? – wybełkotał Edek, bo uznał, że gorzałka trzyma go jeszcze za mocno i nic nie rozumie z tego, co mówi Mroczny Siergiej. – Jak to mamy zrobić?
– Tunel transsolarny. Zrobił się pomiędzy dębem a brzózką na żwirowisku koło Dropia. Musicie przyciąć trochę brzózkę. Ale uważajcie, bo jak mi zetniecie któreś drzewo, to odetnę wam elektryczność na całej planecie i mecze będziecie oglądali na parowych telewizorach.
Po czym odwrócił się i znowu zaczął oglądać dęby, które wyglądały, jakby gadały o czymś z Siergiejem, a Siergiej wyglądał, jakby je rozumiał i przytakiwał. Ale to już mogło się Edkowi wydawać, bo zawsze tak miał, gdy schodziła z niego gorzałka, że widział rzeczy, których nie było.
Do żwirowiska był kawał drogi, ale drużyna nabrała szybkości, przerażona wizją rychłej trzeźwości. Dotarli zatem błyskawicznie do żwirowiska. Szybko wypatrzyli tunel transsolarny. Był na końcu górki rozkoszy (tak miejscowi nazywali miejsce na żwirowisku, gdzie zakochane pary z okolic, a nawet ze stolicy, przychodziły uprawiać każdą formę rozkoszy). Świecił się na różowo i melodyjnie buczał. Tak jak powiedział Mroczny Siergiej, przycięli trochę brzózkę, która znajdowała się na początku tunelu i w tej samej chwili tunel zniknął, zniknął też Gżżgżżgh, za to od razu zaczęły działać komórki i Edek oraz całe towarzystwo zrozumieli, że zdążą jeszcze na mecz Polska – Kambodża, który nasi na pewno wygrają, a jak nie, to i tak nic się nie stanie.
Na drugi dzień, gdy przebudzili się z potwornymi skutkami i spustoszeniami w duszach, jakie dawał zawsze samogon Szalonego Edka, zastanawiali się, czy to wszystko rzeczywiście się wydarzyło. Ale gdy zobaczyli, że nie ma już wiatraków, które dotąd tak szpeciły piękny krajobraz dropiański, wiedzieli już, że wszystko to było na serio i że uratowali Ziemię. To także zrozumiały bratnie narody: amerykański, rosyjski oraz chiński, i zaczęły patrzeć na Polskę z należnym szacunkiem, zwłaszcza, że zamieszkał tu Mroczny Siergiej.