Gdy to się wydarzyło siedziałem w kuchni, leniwie pijąc kawę. Staram się kupować dobrą kawę, nie jakąś lurę ”markowych” producentów, którzy do paru gramów dobrego produktu wsypują masę kawowego śmiecia. Dzięki takim wyborom i nie oszczędzaniu, przyjemności z picia kawy mam co niemiara.
Więc, gdy z radością piłem ten czarny nektar, patrząc przez okno i podziwiając wspaniałą wieżycę kościoła św. Augustyna, coś dziwnego zwróciło moją uwagę. Jakiś wielki obiekt zaczął wynurzać się z ulicy Nowolipie. Było to duże, od dołu całe w zielonych roślinach, potem przechodziło w brązy, a na górze było pstrokato-kolorowe: pomarańczowe, zielone, żółte, niebieskie i granatowe. Miało nawet ładnie dobrane barwy. Patrzyłem nie mogąc wyjść ze zdumienia. Można sobie wyobrazić wiele rzeczy w środku miasta, na przykład wóz cyrkowy, czy samochód hippisów, dzieci kwiatów, przygnieciony wszystkimi kolorami tęczy, pełen po brzegi dragów, alkoholu i wizjonerów nieustannego pokoju na ziemi. Tak, to byłoby łatwo sobie wyobrazić. Ale to, co widziałem teraz?
Obiekt, który wynurzał się z Nowolipia, znajdował się na wysokości drugiego piętra. Wypełniał całą szerokość ulicy, wraz z chodnikami. Był wysoki na dobrych kilka metrów. Z każdą chwilą pokazywało się coraz więcej szczegółów, aż wreszcie pojawił się żagiel. Wielka czarna płachta z ogromną, żółtą literą ”H”, stylizowaną na gotyk. To był żaglowiec!
Trzymałem filiżankę z kawą, nie mogąc się zdecydować ani na odstawienie jej na stół, ani na wypicie. Zastygłem w osłupieniu. Zamiast jakiegoś głupiego szczypania, postanowiłem zweryfikować realność oglądanego świata – łykiem kawy. Trudno jest wyśnić tak dobry smak. Więc od razu miałem pewność, że to co widzę za oknem, dzieje się naprawdę, lub bez względu na to jak rozumiemy ”naprawdę”, że przynajmniej nie jest to sen.
Tymczasem żaglowiec wypływał z Nowolipia. Właśnie. Wypływał. Inaczej tego nie można nazwać. Wyraźnie widać było linię zanurzenia i poruszenia kadłuba na wodzie. Tylko wody nie było. Powietrze jak okiem sięgnąć. Na mostku stał kapitan, a na pokładzie kłębił się tłum marynarzy. W pewnym momencie, żeby nie zderzyć się z domami kapitan zarządził manewr. Rozległa się głośna komenda:
– Ster prawo na burt!
– Jest prawo na burt! – A po chwili, gdy statek wpłynął w ulicę Jana Pawła II.
– Ster zero!
– Jest ster zero!
I statek zaczął płynąć Aleją Jana Pawła II. Miał trzy ogromne żagle, każdy czarny, z wielką żółtą literą na środku, wielki posąg pięknej, nagiej kobiety na dziobie i dużo otworów armatnich, umieszczonych w dwóch rzędach jeden nad drugim. Litery, patrząc od końca były następujące: ”J”, ”U” i wcześniej wspomniane ”H”. Naprawdę majestatyczny widok. Na czwartym, małym żagielku, zaraz nad galionem, znajdowała się drobna literka “C”.
Wielki trójmasztowiec nie zdążył jeszcze dobrze wpłynąć w Aleję Jana Pawła II, gdy z Nowolipia doszedł gromki śpiew:
– Hej, ho, na umrzyka skrzyni pij butelkę rumu…– i zaraz za dźwiękiem pojawił się drugi statek. Odrobinę tylko mniejszy, ale za to z załogą wyraźnie weselszą. Zaprawioną w boju wręcz i w boju z baryłką rumu, bo kilka stało na pokładzie, a załoga nieprzerwanie popijała ich zawartość. Statek wykonał identyczny manewr jak pierwszy, natomiast ja wypiłem kolejny łyk kawy, czekając co będzie dalej.
Nie byłem zdziwiony, gdy chwili pojawił się trzeci statek, potem czwarty i kolejne. To chyba tylko dzięki kawie, zachowałem taki spokój. Gdzieś przy dwudziestym przestałem liczyć. Uznałem, że jest to flota inwazyjna, która przypłynęła na podbój Warszawy, może Polski, a jak się da, to nawet Europy. Późniejsze wydarzenia potwierdziły moje domysły, przynajmniej co do Warszawy.
Statki wpływały coraz dalej w miasto. Włączyłem relację na żywo w necie. Widać było jak powoli wszystkie główne trasy wypełniają żaglowce, które wpływają niczym gondole w kanały w Wenecji. W pewnym momencie zobaczyłem przez okno, przy trzeciej kawie, że strumień się skończył. Wtedy ze statków wyrzucono kotwice i wszystkie się zatrzymały. Marynarze wydali tryumfalny okrzyk i zaczęli ostrzał miasta. Wiadomo, dobry obyczaj każe zdobywane miasto szybko powalić na kolana, żeby nie miało czasu na przygotowanie obrony. W naszych czasach strategia tym lepsza, że przecież nikt nie jest przygotowany na atak od środka, a tym bardziej na atak za pomocą statków.
Pijąc z niepokojem kawę mogłem zaobserwować, że na najbliższym statku, otwierają się klapy strzelnic, wysuwają się armaty, do każdej ładowany jest proch, a potem wielka kamienna, lub stalowa kula. Po załadowaniu wszystkich armat, usłyszałem kapitana wydającego gromki rozkaz i zaczęło się bombardowanie miasta.
Straszliwe kule poszybowały w kierunku domów i ludzi. Powstała wielka panika. Po każdym wystrzale podnosiła się chmura dymu prochowego, więc zaraz całą okolicę przykrył śmierdzący obłok. Ludzie krzyczeli, marynarze darli się tryumfalnie, czując zbliżającą się rzeź, a widać było po ich gębach znaczonych szramami, że to dla nich nie pierwszy raz i że lubią mordować, palić, gwałcić i rabować. Oczywiście nie wiadomo czy to wszystko i czy w takiej akurat kolejności, ale tak oceniłem wstępnie ich kwalifikacje, a także pasje życiowe. Zapewne ta ocena nie odbiegała za bardzo od codziennej rzeczywistości tych miłych ludzi – miłych rzecz jasna, gdyby poddać ich otępiającemu działaniu późnoeuropejskiej cywilizacji konsumpcyjnej, czyli naszej pełnej czaru hedonistycznej tresurze. Na razie jednak byli nieszczęśnikami, którzy własnym pomysłem musieli organizować sobie konsumpcję. Więc robili wszystko, żeby pogrzebać nasze miasto w morzu krwi i ognia. Podobny do nich był także kapitan. Do podstawowych czterech cech dochodziła jeszcze jedna: niezmierzona potrzeba władzy i panowania. Wydawał więc rozkazy na prawo i lewo. Moim zadaniem niepotrzebnie, ponieważ jego mordercy i opryszkowie znali się na swoim fachu. Nagle kapitan zobaczył mnie. Dlaczego akurat mnie sobie wypatrzył? Nie potrafię tego wytłumaczyć. Może jako jeden z nielicznych po prostu nie uciekałem, bo w sumie dokąd? Do innego pomieszczenia w mieszkaniu?
Kapitan w jednej chwili kazał celować z działa i odpalać stalową kulę prosto w moje okno. Nie zdążyłem nawet zareagować, tak szybko wszystko się działo. Kula uderzyła z głuchym stuknięciem i…
I nic się nie stało. Dokładnie szybie nic się nie stało, bo kula zamieniła się przy uderzeniu w garść cukierków czekoladowych, pewnej dobrej byłej polskiej firmy. W tej mieszance, jak zobaczyłem po tym co zostało na parapecie, było parę moich ulubionych smaków. Nie mogłem się powstrzymać i otworzyłem okno. Od razu sięgnąłem po przebój mieszanki – ”truflowy” i bez zastanowienia zacząłem jeść. Następnie sięgnąłem po ”miętowy”: równie wielka przyjemność. Uśmiechnąłem się życzliwie do kapitana. Zamachałem ręką, że jeszcze chcę i znowu się uśmiechnąłem.
Wywołało to straszliwą furię kapitana i jego załogi. Pomyślałem, że zejdą zaraz na atak apopleksji, albo czegoś w tym rodzaju. Gęby im poczerwieniały ze złości, skierowali wszystkie armaty na mnie i zaczęli ostrzał mojego okna. Byłem już przygotowany na strzał i w porę zdążyłem uskoczyć przed salwą, czyli górą cukierków. Całe pomieszczenie zostało zasypane wieloma kilogramami doskonałych słodyczy.
Wstyd przyznać, ale wstąpił we mnie jakiś złośliwy chochlik. Wykonałem w ich kierunku dosyć nieprzystojny gest, okazało się w pełni zrozumiały dla mojego wroga. Ostentacyjnie wziąłem też kolejnego ”trufelka”, nieśpiesznie otworzyłem przed ponad pięćdziesięcioma żądnymi mojej krwi mordami i ze smakiem zjadłem. Takiego grymasu wściekłości i zwielokrotnionej żądzy mordu, jak ta na pysku kapitana, nie widziałem jeszcze nigdy. Coś wycharczał złowrogo, chyba nieprzyjaznego o moich rodzicach, których przecież nie mógł znać, a potem chwycił jedną z lin przyczepionych do masztu i skoczył w moim kierunku.
Tego nie przewidziałem. Na moje szczęście paru innych członków załogi poczuło się równie urażonych ostentacyjnym jedzeniem cukierków i również skoczyło, żeby wraz z kapitanem zarządzić mi dietę w zakresie jedzenie słodyczy, a pewnie coś jeszcze gorszego. Jak tak lecieli na tych linach do mnie, to zrozumieli, że jest ich za dużo do mojego dosyć małego jak na tylu ”chłopa” okna i że lepiej byłoby ustawić się w kolejce do wymierzenia mi sprawiedliwości. Jednak było już za późno i z wielkim ”plask” zderzyli się parę centymetrów przede mną. Specjalnie nie zmienili się w nic innego, czym nie byliby już przedtem (żądnymi mordu ssakami) i runęli pod moim oknem.
Nie miałem czasu, żeby obejrzeć moich wrogów i zastanowić się, co robić dalej (wśród różnych koncepcji dominował jednak słabo skrystalizowany plan ucieczki), ponieważ wydarzyło się coś, co zupełnie odmieniło sytuację.
Statki, przynajmniej te, które widziałem z okna, zaczęły gwałtownie kołysać się, po czym powolutku, powolutku, niczym łodzie podwodne, zaczęły zanurzać się pod asfalt. W pewnym momencie z torów tramwajowych, które są na środku Alei Jana Pawła II, wystawały tylko maszty i żagle, potem tylko gondole i przez chwilę został nad jezdnią tylko wielki proporzec z literą ”H”, i wszystko zniknęło. Łącznie z wściekłym kapitanem i jego równie wściekłymi marynarzami.
Właściwie nie do końca wszystko zniknęło. Zostały cukierki. Jak się potem okazało, w innych częściach miasta było podobnie. Niektórzy mieli tylko odrobinę pecha, ponieważ w ich okolicy flota inwazyjna strzelała z ciężkiej artylerii, czyli z rurek z kremem. Trudno było to potem posprzątać. Ja natomiast zostałem z wielkim zapasem cukierków na długie miesiące. Przesadzam. Może na skromne tygodnie. Czekam więc z dużą nadzieją na kolejny najazd.