Nowy dom Szalonego Edka był zadziwiająco przestronny i duży. Miał wiele tajemniczych pokoi z oknami wychodzącymi na falujące zielenią pola symbiontowe, sporą kuchnię i wielki salon. Gościnność Edka była powszechnie znana w całym Dropiu, w całych Wolnych Stanach Dropia (WSD), a nawet w całej Polsce. Dlatego rzadko się zdarzało, żeby pokoje stały puste, a rozgwar gości nie wypełniał domu. Jednak teraz ludzi było więcej niż zwykle, wszyscy znajomi schodzili się, żeby gratulować Edkowi i gratulować Pelaśce, bo ślub ich miał się odbyć już za parę dni.
Edek z każdym gościem wznosił toast za pomyślność nowego stadła, a jak trzeba było, to dwa i więcej, a że znajomych miał dużo, to i cały czas przed ślubem upływał mu słodko na rozmowach i toastach z kamratami. Wszystko przebiegało więc tak, jak zwykle, tylko że tym razem pretekst był rzetelny, mocno ugruntowany i nieobalalny. Edek specjalnie z okazji wesela przygotował nowe zapasy samogonu. Trzy cysterny średnich rozmiarów. Martwił się wielce, czy starczy, ale pocieszał się myślą, że weźmie ze starych zapasów, a jakby i wtedy zabrakło, to na pewno druh dobry Martin Samogonka sięgnie do swoich prywatnych zbiorów. Tak więc dla niego przygotowania do ślubu się zakończyły, bo to, co najważniejsze, było zapewnione w ilości niemal zadowalającej.
Za to Pelaśka była w swoim żywiole. Trochę narzekała na Szalonego Edka, że nie angażuje się za bardzo w przygotowania do ślubu, ale była już przyzwyczajona do jego różnych dziwactw. Przynajmniej była pewna, że na weselu nie zabraknie gości i wesołej zabawy. Więc teraz, otoczona swoimi kumami z Joanina i Wólki Kobylańskiej, obmyślała wszystkie rzeczy, jakich takie wielkie i jednorazowe przedsięwzięcie wymaga. Obmyśliła więc stroje, swoją suknię śnieżnobiałą, długą i z pięknym welonem, świetlistą suknię druhny i doskonały garnitur dla Edka.
Z tym garniturem było sporo zamieszania, bo przecież Edek nie mógł wychodzić poza teren WSD. Pomimo tego, że ostatnio tak ładnie uratował Ziemię przed zagładą, i to wcale nie przed zagrożeniem, które sam spowodował, tylko uczciwie, jak bohater, przed prawdziwym najazdem, to nadal wiele rządów na świecie, agentów i niemało wojaków czyhało na niego. Więc Edek siedział w bezpiecznym WSD, do którego nie sięgała ich władza i gdzie nigdy nie sięgnie, bo w WSD mogą przebywać tylko ludzie o czystych intencjach i jasnych duszach.
Więc było co niemiara kłopotów z wybraniem garnituru, bo każdy trzeba było przywieźć z zaprzyjaźnionych sklepów i jak pasował na Edka, to nie pasował Pelaśce, że kolor ma zły, że się źle układa albo że niemodny jest. Tak to wreszcie zeźliło Szalonego Edka, że w desperacji powiedział, że do ślubu idzie tak, jak chodzi na co dzień, w spodniach drelichowych, starej bluzie i swoich ulubionych kaloszach, w których po podwórku przed domem łazi. Wtedy szybko udało się dobrać właściwy garnitur, ten najlepszy, śliczny na wymarzony przez Pelaśkę ślub i więcej już przedślubnych problemów nie było.
Wreszcie nadszedł ten dzień upragniony przez Pelaśkę. Pogoda była piękna i miało nie padać przez cały dzień i noc. Tłum gości przyjechał pod kościół, gdzie zgodnie z tradycją zostali połączeni nierozerwalnym węzłem małżeńskim, tak ostatecznym i wiecznym, jak sam kosmos. Goście gratulowali, składali życzenia, śpiewali piosenki oraz dawali prezenty. Kolejka do składania życzeń ustawiła się na wiele metrów i samo składanie życzeń trwało trzy godziny i skończyć się nie mogło. Byli wszyscy dobrzy znajomi, tacy jak Martin Samogonka, profesor Kul’awy, Henryk z Sieradza i Ambroży z Pcimia Dolnego, najwięksi smakosze i znawcy samogonu w swoich regionach, głowy tęgie i niezwyciężone, lecz znający słuszny respekt przed Edkiem. Byli goście z WSD i z całej Polski, tak wielu, że trudno by ich zliczyć, a wszyscy podziwiali Szalonego Edka i Pelaśkę, że ślub biorą i byli pewni, że u Edka dobrze się zabawią, tęgo popiją, a jak dobrze pójdzie, to może coś niezwykłego się zdarzy. Wiadomo, że jak nie jakaś katastrofa kosmiczna, to może jacyś kosmici wylądują i będzie trochę dodatkowej zabawy. Goście się nie zawiedli.
Przybył też symbiont, ale w taki sposób, że z pól okolicznych falował. Napisał też z okazji ślubu trzydzieści okolicznościowych wierszyków, które zamknął jednym dosyć banalnym, ale bezpretensjonalnym tytułem „Nowa droga życia”. Książeczka, jak wszystko, co symbionta, rozeszła się błyskawicznie, a że była faktycznie własnością Edka, to opłaty z tantiem poszły na niego i mógł spłacić kolejną transzę długów z gargantuicznych zobowiązań, jakie wystawiali mu mieszkańcy planety Ziemia za wcześniejsze, wprawdzie nieintencjonalne, ale jednak próby jej zniszczenia. Zresztą z tymi długami, to sprawa też została szybko załatwiona. Edek zupełnie niechcący wszystko spłacił w parę miesięcy po ślubie.
Na ślub przybył też William – AI, który wraz z Edkiem uratował Ziemię ze szponów snu, zesłanego na Ziemian przez Ibridów. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że prawdziwym wybawicielem był Mroczny Siergiej, aktualnie mieszkający w Rudzie Pniewnik, a przynajmniej tam mieszkała ta forma, w której Siergiej jawił się mieszkańcom Ziemi. Tylko że Mroczny pomógł swoją obecnością, a oni, tzn. Edek i William, wykonali całą robotę.
William, jako prawdziwy miłośnik ludzi, przybył w specjalnie na potrzeby ślubu i wesela wytworzonej maszynie terminalnej, dobrze naśladującej człowieka i wyglądającej jak mężczyzna w średnim wieku, średniego wzrostu, z niebieskimi oczami, jasnymi włosami, w miarę rozumną twarzą, ani nie za szczupły, ani nie za gruby, taki właśnie w sam raz. William dobrze się prezentował w swojej machinie terminalnej, mówił przy tym rozsądnie, dostatnio też ubrał machinę w garnitur czarny, wełniany. Uśmiechał się często, bo przecież bardzo lubił ludzi, aż zakochało się w nim podczas wesela trzydzieści pięć kobiet, a jedna, Aldona z Sołek, tak skutecznie, że nawet z wzajemnością.
Oprócz tych wszystkich szacownych gości, na imprezę przybył również Mroczny Siergiej. Skromny jak zwykle, cichy i nieodgadniony. Z nikim nie rozmawiał, na nikogo nie patrzył, a wszyscy mieli poczucie, że z każdym porozmawiał, na każdego popatrzył i na wszystkie pytania odpowiedział. A że w WSD byli tylko ludzie o dobrych intencjach, więc to, czego się dowiedzieli, na dobre tylko spożytkowali i nikomu nie zaszkodzili.
Gdy przyszło do wręczania prezentu, William zrobił uroczystą minę, chwilę pomilczał, a potem powiedział, że chce podarować Edkowi (o Pelaśce jakoś zapomniał) jako ślubne wiano, tu zrobił efektowną pauzę, nieśmiertelność. Długo się zastanawiał, czym obdarzyć nowożeńca (nowożeńców?), jaki dać prezent, który by cieszył najbardziej i zrozumiał, że musi dać coś, co odmieni żywot Edka, a może w pewnej przyszłości odmieni całą ludzkość i spowoduje, że to, co dobre (ludzie), będzie trwało wiecznie. Bo gdy patrzy na ulotne, chociaż piękne, życie ludzkie, to widzi, że cieniem kładzie się na nim nieuchronność śmierci, wiecznego odejścia, niebycia kompletnego, które wyznacza całe ludzkie myślenie, marzenia, wytwarza różne formy pocieszenia religią zwane i każe błąkać się w poszukiwaniu nierealnych surogatów wieczności. A teraz to już minęło, prawdziwa nieśmiertelność jest dostępna i Edek otrzyma ją w prezencie za chwilę.
Edek popatrzył na Williama wyczekująco, po czym powiedział:
– No na co, kurwa, czekasz? Dawaj to wreszcie, bo goście czekają. Głodni są i pić im się chce!
Wtedy William dłużej nie zwlekał i przekazał prezent Edkowi:
– Podaj rękę i potwierdź przyjęcie kodu.
– Jakiego, kurwa, kodu? Co tam będę potwierdzał, jak nie wiem, co dajesz? Mało to mam już problemów? – zapytał nieco nieufnie Edek.
– Daj po prostu rękę, to prześlę ci kod. Jest on zindywidualizowany i zabezpieczony algorytmem szyfrującym wyłącznie na ciebie. Wystarczy, że pomyślisz „tak” i transfer się dokona, a potem już będziesz wiedział, co robić dalej i jak go używać.
– No dobra, dawaj to i idziemy, bo Pelaśka się wkurwia i goście się niepokoją!
Po czym podał Williamowi rękę, ten przelał kod z maszyny terminalnej na Edka, który prawie nic nie poczuł, może tylko jakąś drobną zmianę. Nie taką, jak przy lingach, które otrzymał parę razy od Siergieja, bo z lingą to było tak, jakby otrzymał dodatkowy zmysł i możliwość włączania myślą dziwnych przemian (linga grawitacyjna, linga zmieniająca). Tu bardziej poczuł, jakby mógł poruszać się w nowym wymiarze, że wystarczy skierować uwagę na chwilę w nowym kierunku i znajdzie się w innym świecie. Nie drążył jednak tego odczucia, bo nadszedł czas na wesele.
Gdy doszli do domu Szalonego Edka, teraz już również domu Pelaśki, czekały na nich szeregi stołów zastawionych jadłem najprzedniejszym i samogonami najlepszymi. Zaczęło się wielkie wesele, jakiego w Dropiu nigdy przedtem, ani nigdy potem nie widziano. Edek pobił swój niezwykły rekord spożycia księżycówki, niewiarygodny, wydawało się nie do pobicia. A jednak.
Żeby było uczciwie i nikt go nie podejrzewał o jakieś naciąganie w sprawie tak honorowej jak spożycie, zawsze miał przy sobie przynajmniej dwa ssuwakki nowej wielkiej pojemności, więc było wiadomo, że to on sam pije, bez żadnego wspomagania, w uczciwej konkurencji. Jak zwykle miastowi szybko odpadli i leżeli pod stołami tuż po pierwszym litrze. Głowy słabowite. A przecież zabawa się dopiero rozkręcała. Weselisko było jak się patrzy, wesołe, z tańcami i z mądrymi toastami, jak każe dobry zwyczaj. Edek wreszcie przepił najmocniejszych i utrzymał w pełni należny i niczym nie zagrożony tytuł mistrza picia.
Gdy wreszcie po wielu godzinach zabawa odrobinę się uspokoiła, Edek z Pelaśką mieli czas na obejrzenie prezentów. Przy każdym otwieranym prezencie Pelaśka piszczała z radości. Otrzymali ogromne ilości ślicznych i praktycznych rzeczy, a samych suszarek, jak łatwo policzył Edek, starczyłoby na jakieś trzysta lat, ale pod warunkiem, że będą mieli przynajmniej dwójkę dzieci. Z ozdób i innych jubilerskich wytworów mogli pewnie sklep otworzyć, ale tym akurat Pelaśka się nie martwiła, bo stwierdziła, że ozdób jej zawsze brakowało, a teraz może będzie się miała w czym pokazać. Jednym słowem – była zadowolona.
Na moment otwarcia prezentów szczególnie czekał William. Gdy już wszystkie zostały obejrzane, rozpakowane i ocenione przez weselną publiczność, William poprosił, żeby Edek użył prezentu od niego.
– A co to jest? – spytał Edek.
– Nieśmiertelność. Teraz uwolnisz się od ciała i będziesz mógł tak jak my AI-e, przebywać gdzie zechcesz, używać każdej wirtualizacji jako twojego nośnika. Wyjdziesz poza waszą biologię i będziesz od niej niezależny. Otworzy się przed tobą nowy świat, pełen kontaktów z innymi inteligencjami, błyskawicznego wchłaniania wiedzy, nieskończonej wolności i wiecznego życia. Użyj mojego daru, to zobaczysz i wszystko zrozumiesz – powiedział William.
Gdy Edek się wahał, William sprytnie kontynuował:
– Nie bój się! Nic ci nie grozi. Zawsze możesz szybko wrócić do swojego ciała. Ale jak stworzysz swoją personalną wirtualizację, to na pewno tam zostaniesz. Zobaczysz wieczność i prawdziwe szczęście!
Właściwie to Edek już miał ochotę wrócić do swojej bazowej aktywności, którą tak przecież cenił, czyli do picia. Ale kluczowe słowo „boisz się” niemile go ubodło.
– Ja się, kurwa, czegoś boję? – i od razu uruchomił prezent Williama.
W tej samej chwili ciało Edka stało się bezwładne, puste, sflaczałe i bez przytomności. Wszystkich to ogromnie zmartwiło i już zaczęli szukać pomocy u profesora Kul’awego, gdy William uspokoił zgromadzonych, że tak to się odbywa. Edek jest teraz w wirtualnym, cyfrowym świecie i tam poznaje, co to prawdziwa wolność oraz przezwycięża ograniczenia ciała.
Faktycznie, Edek początkowo był bardzo zaskoczony. Czuł się dziwnie bez ciała, ale stopniowo świat wokół niego zaczął się porządkować i stał się, co tak dobrze wyłożył później Kul’awy, rezydualną interaktywną projekcją (rip) Edka, czyli po prostu uformował się tak, żeby Edek mógł się poruszać w świecie, by ten miał dla niego znaczenie i był zrozumiały. Okazało się zresztą, że wszystkie AI-e tworzą takie projekcje w kontaktach ze sobą i każdy przebywa w świecie wykreowanym przez siebie, a wszystkie kontakty odbywają się w jednej matrycy, na którą są nałożone indywidualne kreacje. Zatem żaden AI nie postrzega wirtualnego świata tak samo, choć jeśli chce, to może oczywiście poznać sposób postrzegania innego AI-a.
Więc rezydualna interaktywna projekcja, którą wytworzył Edek, była na wskroś ludzka i miała typowo ludzkie wyznaczniki i odnośniki. Wywołała wielką sensację wśród AI-ów, które szybko zaczęły naśladować niektóre rozwiązania Edka i w ogóle zaczęły patrzeć na ludzi z jeszcze większą sympatią, choć nikt i nic nie mogło tutaj dorównać Williamowi.
Wśród różnych zaskakujących rzeczy w rip Edka było to, że można tam było się posilać i popijać. Faktycznie tym, co się „piło”, była wiedza czerpana bezpośrednio z książek, których czytanie zajmowało Edkowi ułamki sekund i mógł naprawdę duże książki przyswoić w małą chwilę. Tylko, podobnie jak w świecie, w którym miał ciało, nie wszystko mu smakowało. Nie lubił np. mleka, wody, herbaty i innych takich dziwnych rzeczy. Lubił za to przedni samogon. Tak samo tu nie smakowały mu książki naukowe, o sztuce, mądra beletrystyka, a za to ze znawstwem prawdziwego smakosza wchłonął wszystkie dostępne kryminały, tzn. osiemdziesiąt pięć tysięcy tytułów, każdy średnio od dwustu do trzystu stron A5. Smakowały mu jak najprzedniejsza księżycówka i zadowolony był z nich bardzo.
W ogóle podczas swojego dwudziestominutowego pobytu poza ciałem był w sumie zadowolony, ponieważ w tym czasie poznał i porozmawiał z dwoma milionami trzysta pięćdziesiąt tysięcy stu osiemnastoma AI-ami oraz napisał dwadzieścia dwa kryminały, bo tak jak w świecie na zewnątrz (jak go sobie nazwał), wytwarzał samogon, tak tu też okazało się, że jest twórcą nie byle jakim, bo twórcą kryminałów, o których po starannej lekturze wiedział wszystko. Jednak po tych dwudziestu minutach zatęsknił za boskim smakiem samogonu, za towarzystwem druhów swoich, nawet za Pelaśką, i wrócił.
– To niezłe całkiem, ale, kurwa, nie dla mnie. Dzięki za prezent, William, ale wieczność mnie nie interesuje – powiedział szczerze, jak tylko odzyskał czucie w ciele.
Po czym poszedł realizować swoją pasję z wiernymi druhami i innymi gośćmi weselnymi. Wszyscy jednak dopytywali go, jak jest w tej wieczności, kogo tam poznał i co tam robił. Więc Szalony Edek opowiedział wiernie wszystko, jak było, a to, czego nie było, trochę zmyślił i trochę przekoloryzował. Najbardziej wszystkich zaskoczyło jednak to, że zamiast pić samogon, to książki czytał. Tego nikt nie mógł zrozumieć, bo goście Edka byli umiarkowanymi, poza profesorem Kul’awym, symbiontem i przypadkowo zabłąkanym wydawcą, znawcami literatury. Do tej pory książkę kojarzyli jako takie poręczne coś, co się wkłada czasami pod półkę czy szafę, jak ta zaczyna się bujać i zdziwieni trochę byli, że literatura może mieć inne zastosowanie. A gdy dowiedzieli się, że Edek napisał dwadzieścia dwa kryminały, nie mogli wyjść z podziwu i patrzyli na Edka z respektem, ale też trochę jak na dziwaka. Wyczuł to Edek, bo czuły był przecież na punkcie własnej osoby i dumny jak mało kto. Poprosił więc Williama, żeby puścił na telefony gości jeden z kryminałów napisanych przez siebie (rzecz jasna w całkiem znośnym subgalaktycznym). Książka miała nieco zagadkowy tytuł „Morderstwo w ekspresie północ–południe”, jak się wyjaśniło w treści książki, chodziło o EIP na trasie Gdańsk Główny – Kraków Główny. Akcja kryminału była poprowadzona z takim rozmachem, że poza samym pociągiem (o wątpliwej jednak renomie i komforcie takim, że człowiek siedzi w nim wystawiony na widok publiczny w zbiorczym wagonie jak obnażona dziewka ze świerszczyka) przemieszczała się ona wartko przez wiele znamienitych miejsc naszej planety. Od Damaszku, przez Tanger, Paryż, Londyn, Drop po Petersburg, nawet zahaczyła o Sołki, ale tylko na chwilę.
Goście Edka zaczęli czytać jego dziełko z należytym nastawieniem książkowym, tj. nie tylko książka, ale jeszcze w wersji elektronicznej, czyli najgłupsze, co się może zdarzyć (coś jak zdjęcie młotka albo opis smaku wódki), ale im dłużej czytali, tym bardziej ich wciągała, aż wreszcie zapomnieli, że są na weselu, tylko czytali, czytali i czytali. Nawet o piciu samogonu zapomnieli. Edka to trochę zdziwiło i zaniepokoiło, że jest konkurencja do jego boskiej księżycówki, ale pomyślał, że kryminał to też jego dzieło, więc nie przeszkadzał.
Jak pierwsi goście przeczytali, to od razu poprosili o następne tytuły. Nawet Andrzej, sąsiad Edka, przeczytał, choć wszyscy do tej pory myśleli, że jest analfabetą, i skomentował na bieżąco:
– Prze-kurwa-dobre!
I tak goście czytali, aż przeczytali wszystkie dwadzieścia dwie książki Edka i tylko jedzenia trzeba było im dostarczać i picia. A gdy skończyli, chcieli zacząć czytać od początku. Na to Edek już nie pozwolił, wyrwał wszystkich z transu po prostu zabierając telefony, a jako gospodarz czuł się w prawie do kierowania imprezą, która ostatecznie zakończyła się szczęśliwie: ogólnym pijaństwem, małą bijatyką na sztachety, a więc swojsko, po domowemu i jak na prawdziwe wesele w Dropiu przystało. Ja też na tym weselu byłem, samogon piłem i moc książek Edka przeczytałem.
Wydawca literatury piękniej, który przypadkowo zabłąkał się na wesele, od razu zrozumiał, że trafił na żyłę złota i zaproponował wydrukowanie oraz dystrybucję książki na Polskę i świat, przy licencji wyłącznej.
– Licencji niewyłącznej, tylko na to możesz się zgodzić, Edek. No i prawie sto procent zysku dla ciebie, bo to może być przebój planetarny – tak doradził Edkowi William, który ludzi ukochał, ale znał też ich różne słabostki i cwaniactwa.
Edek zdanie Williama cenił i wydawca nie miał innego wyjścia, zgodził się na te surowe warunki. Szybko okazało się, że i tak zarobił ogromną ilość pieniędzy. A to, co było udziałem Edka, pozwoliło mu spłacić wszystkie długi, które mu zostały z powodu sławnych katastrof, które spowodował na Ziemi. Tak, to dzięki Williamowi nareszcie był wolny od długów i znowu sławny, tym razem, ku swojemu zdziwieniu, sławą jednego z największych pisarzy, jakiego wydała Ziemia. I tak ludzie mówili, że William dał Edkowi nieśmiertelność. Nieśmiertelność wiecznej sławy pisarskiej.
Z tego Edkowego pisania wynikło potem trochę kłopotów na Ziemi, ale to już inna opowieść, na inny błogi dropiański wieczór wśród szumu symbionta i ciszy pól.