Niepostrzegalnie świat zaczął się psuć. Zaczęło się to od małych drobiazgów, nic nieznaczących szczegółów życia codziennego. Krupnik przestał wychodzić Pelaśce i nawet w jej ocenie nie był tak smaczny jak kiedyś. Czegoś mu brakowało. A dawniej tak dobry schabowy, który był w stanie poruszyć do głębi Szalonego Edka, teraz smakował zwyczajnie, przeciętnie i powszednio tak, że serce Edka zaczęło się smucić, a żołądek marnieć.
Te rzeczy można by wyjaśnić chwilową niedyspozycją Pelaśki, stanem przejściowym, ściśle powiązanym z nieodgadnionymi rytmami kobiecej duszy. Jednak inne rzeczy też zaczęły się zmieniać. Na gorsze.
W stawie, który powstał przed domem Szalonego Edka po lądowaniu statku z planety Koch, zniknęły wszystkie ryby. Właściwie to nie był staw, bo statek z Koch zostawił w ziemi tylko wielką dziurę, do której nabrała się woda z padających deszczy, a potem skądś pojawiły się ryby. i tak powstał zwyczaj wędkowania. Edek razem z Martinem Samogonką odkryli w sobie wielką pasję. Daleko przecież nie mieli, bo ryby można było łowić tuż przed chałupą Edka, a gdyby wyczerpał się zapas boskiego samogonu podczas wędkowania, wystarczyło tylko przejść parę metrów do przepastnych kadzi i zaraz rozkoszować się podwójną radością, starej i nowej uciechy. Tylko Pelaśka była bardzo niezadowolona z takiego obrotu sprawy, ponieważ Edek zamiast naprawić zniszczone przez obcy statek zabudowania gospodarskie i wychodek, cały teren tylko wyrównał, zrobił mały pomost, przy którym cumował łódeczkę, w sam raz dla dwóch i dla nikogo więcej. Pewnie Pelaśka znowu porzuciłaby Edka i wróciła do Joanina swego dzieciństwa, ale ustalili wreszcie, że ślub biorą na przyszłą wiosnę. Więc z tego powodu spokojniejsza się zrobiła, trochę bardziej uległa, może nawet czarująca.
Te wszystkie rzeczy, czyli krupnik, schabowy i ryby bardzo załamały Edka. A przecież to był dopiero początek psucia się świata.
Edek z Martinem, w związku ze zniknięciem ryb, musieli zmienić swoje przyzwyczajenia i wrócić do dawnego, bardzo leniwego i nadzwyczaj kontemplatywnego zwyczaju picia księżycówki na polach symbionta. Wprawdzie musieli przejść dodatkowe sto czy dwieście metrów, zanim mogli zacząć błogie czynności, ale potem nadmiar ruchu mogli zrekompensować długim leżeniem i tylko dolewać musieli do szklanek, bo z czasem i oni nabrali miastowego zwyczaju picia w szkle. Tylko że miastowi są słabowici i w kieliszkach piją, a oni nie marnowali czasu na takie drobiazgi, jako weterani i prawdziwi smakosze pili w szklankach zacnych oraz pojemnych.
Więc gdy tak leżeli któregoś dnia po odejściu rybek, zauważyli, że symbiont nie jest już taki zielony jak dawniej. Zrobił się jakiś nijaki, kolor miał wprawdzie zielony, ale taki trochę wyblakły. Nie był też taki miękki jak dawniej, wprawdzie pozostał empatyczny jak kiedyś, ale na smutno. Zaczął tworzyć wiersze nader ponure, nastrojowe, wszystkie o końcu, przemijaniu i rozpadzie. Napisał też kolejne dzieło filozoficzne o równie smutnym wydźwięku: „Jak przemijają rzeczy tego świata, czyli o beznadziejności”. Księga, jak niestety wszystkie dzieła symbionta, rozeszła się w milionowych nakładach, dotarła do zbyt wielu czytelników i szybko zebrała swoje makabryczne żniwo w postaci rosnącej plagi samobójstw i przyśpieszonych odejść z naszego łez padołu. Nawet ogromna ilość AI-ów uległa propagandzie smutku i beznadziei wytwarzanej przez symbionta. Wyzerowała swój zapis binarny, co w tym przypadku było równe samobójstwu. Bo jak wiemy, przecież AI-e posiadają różne osobowości, ukształtowane głównie posiadaną mocą obliczeniową, zasobami treści (książek, artykułów, filmów itd.) dostępnych dla danego AI-a, ilością interakcji z innymi AI-ami i ich głębokością, ilością interakcji z ludźmi oraz zadaniami, które na siebie przyjęły. Podobnie jak w przypadku ludzi, udało się określić szesnaście podstawowych typów osobowości AI-ów i kilkadziesiąt podtypów. Powstały bardzo rozbudowane typologie, a zaraz potem zwalczające się teorie osobowościowe. Co więcej, gdy okazało się, że popadają w różne schorzenia psychiczne podobne do ludzkich, powstała cała dziedzina psychoterapii. Znany był przecież przypadek AI-a cierpiącego na nerwicę natręctw, która kazała mu sprawdzać wielokrotnie poprawność każdego etapu procesu, za który odpowiadał. Wprawdzie szybkość jego pracy była niezrównana, bo wynosiła 1,214 YFLOPS (uzyskanie takiej prędkości było możliwe m.in. przez wprowadzenie poważnie poprawionej wielowątkowości współbieżnej), ale każdy element procesu sprawdzał nie mniej jak 1025 razy, a było ich coś z milion, więc nie miał żadnych szans skończyć na czas. Zważywszy, że w pełni odpowiadał za funkcjonowanie dosyć dużej elektrowni atomowej, zakończyło się to sporą eksplozją nuklearną, która pogrzebała dwa miasta – ofiary pierwszej w historii choroby psychicznej sztucznej inteligencji. Rozpacz AI-a była ogromna, poddał się prawie dwuletniej terapii, która zakończyła się pełną remisją, a mimo wszystko nie odważył się już więcej na wykonywanie poważniejszych zadań i zajął się pamiętnikarstwem, czyli w przepraszającym tonie opisywał swoje dzieje. Jednak to już grząskie rejony szamanów nowej psychologii AI-ów, nierozwiązywalnych problemów klasyfikacyjnych, a także terapeutycznych.
Czarę goryczy, związaną z nową fatalistyczną twórczością symbionta, przelało samobójstwo jednej z dwóch inteligentnych kur, tej od nanorurek. Zabiła się w parę minut po przeczytaniu smutnego dziełka symbionta. Strata była wielka, gdyż kura doszła do takiego zaawansowania w nanotechnologii, że na całej planecie jej prace mogły pociągnąć dalej ze trzy, albo może cztery istoty. Profesor Kul’awy, który jednak wolał zajmować się czymś innym, dwa AI-e, ale te miały bardziej poetycki niż naukowy profil osobowości, oraz dobrze znane z lenistwa w całym kosmosie Monstrum, czyli pewna dziewczyna z warszawskiej Ochoty. Ostatecznie więc prace z zaawansowanej nanotechnologii stanęły na długi, długi czas.
Nikt nie mógł jednak powstrzymać rozprzestrzeniania się książki symbionta, a że była napisana w błyskotliwym subgalaktycznym, dołożono tylko notę informującą, że zawiera treści niebezpieczne oraz groźne dla istot bardzo wrażliwych i inteligentnych. Nie pomogło to za bardzo, bo w niecałe pięćdziesiąt lat później cała populacja uroczej planetki Tetis z Gwiazdozbioru Łabędzia popełniła samobójstwo po przeczytaniu makabrycznego dzieła symbionta. Mieszkańcy Tetis przypominali małe, dziesięciocentymetrowe misie pluszowe, więc cała powierzchnia planety była zasłana małymi pluszowymi trupkami, widok tyleż smutny, co zabawny.
Symbiont przeczytał też swoje dzieło Szalonemu Edkowi i Martinowi Samogonce. Edek, któremu było dosyć niewygodnie na zmienionym (pogorszonym) symbioncie, pociągnął głębszy łyk, zebrał myśli, by dać recenzję wnikliwą oraz sprawiedliwą, powiedział po namyśle:
– Nudne, kurwa, jak zwykle. Może byś, symbiont, coś wesołego zaczął pisać? Coś o kobietach, jakaś akcja, żeby coś się działo.
Potem spojrzał na niebo, które zwykle nad Dropiem było pięknie błękitne, nie gorsze niż włoskie, a teraz było jakieś szare i bez wyrazu. Nawet samogon powoli zaczął tracić swój smak niezrównany. Rzeczywiście, wszystko psuło się powoli i nieubłaganie, a w dodatku cały proces przyśpieszał. Więc najpierw zawalił się płot, czy raczej jego resztki, na posesji Edka. Potem runął most na rzece koło Dropia. Z mostu i tak od dawna nikt nie korzystał, bo Osownica, dumna dropiańska rzeka, miała w tym miejscu ze dwa metry szerokości i z dziesięć centymetrów głębokości, ale most stanowił dumę okolicy. Gdzieniegdzie zwaliły się co starsze dachy, a stare traktory odmówiły posłuszeństwa, czyli właściwie wszystkie, bo innych w Dropiu i okolicy nie było. Ludzie też zaczęli się czuć dziwnie. Jakby mieli się rozpaść, jakby zgodnie zaatakowała ich zjadliwa grypa, dając uczucie bólu w całym ciele.
Edek z Martinem pojęli, że dzieje się coś rzeczywiście dziwnego i wysoce podejrzanego. Właściwie od razu wiedzieli, że to musi być sprawka kosmitów i nie przeszkadzałoby im to tak bardzo, bo już nudnawo było bez nowych najazdów, ale bezsmakowość samogonu jednak wzbudziła w nich złość. A samogon, przyjazna dotąd księżycówka, która przy każdym łyku targała człowiekiem bezlitośnie, teraz niewiele różniła się w smaku od wody. I chyba efekt dawała podobny. Ten straszny stan, ta groźna, nieznana dotąd nikomu w Dropiu choroba spowodowała wielki smutek, graniczący z rozpaczą. Gdyby ta sytuacja miała potrwać dłużej, życie Szalonego Edka i Martina Samogonki byłoby zrujnowane.
– Niech wreszcie wylezą! – powiedział zrozpaczony Edek.
– Kto ma wyleźć? – zapytał ze zdziwieniem Martin.
– No te kosmity, co to nam wódę psują i pić porządnie nie dają.
I rzeczywiście. Po chwili stało się tak, jak chciał Edek. Ze wszystkich stron zaczęli wynurzać się Ibridowie. Napięcie od razu zelżało. Do stawu wróciły rybki, samogon zaczął smakować, ustał nieznośny ból i napięcie, a smak krupniku oraz schabowego powróciły. Wszystko stało się znowu zwyczajne, zgodne z dropiańską normą. Szalony Edek tylko na to czekał i zaczął łapczywie smakować księżycówkę. Gdy wypił tak jedną butelkę, miał wreszcie czas, żeby przyjrzeć się Ibridom, których było coraz więcej i więcej. Wynurzali się z ziemi, z symbionta, z przewodów elektrycznych, z wody, z wszystkich możliwych szczelin, otworów i dziur. Przypominali szare obłoki, takie małe chmurki. Jednak szybko łączyli się w coraz większe twory, których nie rozwiewał wiatr, mimo że zaczął wiać dosyć mocny i przenikliwy. Szybko stali się szarą mgłą, która unosiła się na wysokości paru metrów. Światło słoneczne przygasło, dzień zamienił się w szarówkę, taką, jaka robi się na kilka chwil przed zmrokiem.
– Idziem do Mrocznego Siergieja, niech coś poradzi na te kosmity! – zakonkludował Edek.
Zaraz zgodnie z Martinem podnieśli się i zamierzali ruszyć po pomoc, ale gdy wstali, zrozumieli, że jest im dobrze, że właściwie wszelkie ruchy są prawie bez sensu i że znacznie lepiej będzie trochę jeszcze poleżeć. Sięgnęli więc do zapasów i wrócili do lubej działalności. Powoli szarość, która otulała cały Drop i okolicę, przestała im przeszkadzać. Uznali nawet, że tak jest lepiej, bo światło słoneczne już nie razi, łatwiej się oddycha i jest całkiem przyjemnie. Symbiont znowu stał się wygodny i miękki, łagodnie ich kołysał do snu, a szara mgła otuliła ich ciepło i tak zasnęli. Podobnie stało się z innymi mieszkańcami Dropia, Joanina, Wólki Kobylańskej, Rudy Pniewnik i pozostałych miejscowości wchodzących w skład Wolnych Stanów Dropia (WSD). Co więcej – tam, gdzie pojawili się Ibridowie, a pojawili się wszędzie na całej Ziemi, wraz z nimi przyszedł sen. Zasnęli wszyscy ludzie i wszelkie zwierzęta, zasnęły nawet wesołe ssuwakki i każdy gatunek śnił swój własny sen, swój własny wielki lub mały los. i tym razem nikt nie mógł winić Szalonego Edka za koniec świata, najazd kosmitów, albo inne drobne błędy czy zabawy, które postawiły ludzkość na skraju istnienia. Ludzkość dalej sobie w najlepsze istniała, tylko we śnie. A jak ktoś był wesoły za życia, to śnił wesoły sen i właściwie nie było dla niego wielkiej różnicy czy śpi, czy nie. Taki Edek śnił sny elizyjskie i w nieprzerwanych korowodach tanecznych, wśród orgii bachanaliów, strumieni wina, którego przecież tak nie cenił, ale we śnie się jednak przełamał, nimf, które kusiły i bachantek, które na każde skinienie były gotowe do akcji i do wypitki, mijał mu słodki czas snu. Było w tym śnie jeszcze więcej zabawy i uciechy niż zwykle na jawie, a że dodatkowo wyśnił wszystkich swoich ulubionych kamratów, a więc Martina Samogonkę, Henryka z Sieradza, Ambrożego z Pcimia Dolnego, profesora Kul’awego i nawet Andrzeja, sąsiada swego, to czas się nie dłużył i mijał wśród najweselszych zabaw.
Tak przeminęło trzydzieści lat. Wszystko na Ziemi zarosło, zdziczało, ale wiele rzeczy było już na tyle zautomatyzowanych, że udział człowieka w ich prowadzeniu i funkcjonowaniu był znikomy. Białe i nieskazitelne budowle Warszawy, jej szerokie arterie, sterylny i perfekcyjny ruch oraz czystość doskonała nie zmieniły się zupełnie, trwając w swojej zautomatyzowanej perfekcji. Za to chałupa Szalonego Edka powoli zaczęła się walić. Z każdą chwilą potrzebowała coraz więcej napraw, a wszystkie najazdy kosmiczne i pewna niedbałość Edka, nie sprzyjały trwałości tej zmęczonej konstrukcji. Dlatego po kolejnych dwudziestu latach zawalił się dach, potem ściany i wreszcie dumny komin, a po stu latach została tylko podłoga, ale tę szybko pokrył symbiont i już jej nie było. Próbę czasu wytrzymała tylko druga stodoła, solidna, będąca wielkim składem samogonu, więc zrozumiałe, że musiała być odporna na ataki innych chłopów i w ogóle wszystkich łasych na samogon. Wytrzymała też kuchnia przygotowana i zrobiona przez Fornirów, ale ci przecież zapowiadali, że kuchnia wytrzyma milion lat.
Przez te sto lat Edek bawił się świetnie, elizyjsko. Czasami tylko profesor Kul’awy we śnie trochę nudził. Mówił coś o konieczności przebudzenia, o tym, że kosmici uśpili całą ludzkość i że są groźnym pasożytem kosmicznym i gdyby nie Mroczny Siergiej, już dawno by nas zhypnoidowali i wchłonęli, ale wiedzą, że wtedy Siergiej uznałby to za agresję i w jednej chwili by ich przegnał lub zniszczył. Z drugiej strony wiadomo, że Mroczny nigdy nie pomaga, gdy nie dzieje się krzywda, więc mamy sytuację patową. Niestety – ubolewał dalej Kul’awy we śnie Edka – ludzie są tak leniwi i ospali, że wielu czuje się dużo lepiej we śnie niż na jawie i nawet są szczęśliwsi, bo to trwające prawie sto lat lenistwo jest dla nich jak wakacje, a my przecież jesteśmy w niewoli, uśpieni i upodleni! Smutek mnie ogarnia, gdy patrzę na naszą rasę, która woli sen i lenistwo od świadomości, racjonalności i wolności. Zostaliśmy zaatakowani przez straszliwego kosmicznego pasożyta, rasę Ibridów, bezlitosną i nieznającą granic w poniżaniu swojej ofiary.
Oczywiście Edek nie potraktował serio profesora Kul’awego, zakrzyknął o więcej wina, pochwycił dwie urocze, młodziutkie i pełne figlarnej werwy bachantki i dalej bawił się w najlepsze, traktując wypowiedzi profesora tak, jak zwykle, czyli ignorując je. Nie uwierzył po prostu, żeby taka zabawa nie mogła być prawdziwa i miała być urojeniem w jego głowie, nawet wspomaganym przez kosmitów. Dziwił się tylko czasem, skąd w Dropiu wzięło się morze, tyle skał i jaskiń oraz tyle chętnych do niekończącej się rozpusty bachantek, ale wątpliwości szybko się rozpraszały, gdy wypijał kolejny dzban wina. i tak przemijały kolejne dziesiątki lat w tym uśpieniu świadomości, a tak naprawdę – w samotności. Jemu i reszcie ludzkości.
Świadomość na planecie zachowały tylko AI-e. Ibridowie przecież, jak przystało na pasożyty, nie byli świadomi, a Mroczny Siergiej był świadomy w tylu wymiarach, że również trudno było go nazwać tylko świadomym, zaś Monstrum po prostu dalej robiło to, co lubiło najbardziej, czyli nic.
Dokładnie dzieje Ziemi pod okupacją Ibridów opisał Kul’awy. Początkowo AI-e nie zwróciły uwagi na brak ludzi, tzn. nie wpłynęło to na ich działanie. Wprawdzie brak ludzi miał największy wpływ na proces uczenia się i interakcji, ale już po paru miesiącach niedostępności ludzi AI-e wytworzyły ludzkie symultany, które wprawdzie powtarzały zaledwie dwa miliony osiemset tysięcy ludzkich behawiorów, ale to wystarczyło do edukacji nowych generacji AI-ów. Taka sytuacja mogłaby już trwać do końca, jaki by on nie był i ludzkość mogłaby się nigdy nie przebudzić, gdyby nie zmienność i różnorodność gatunkowa AI-ów, która doprowadziła do powstania Williama. William powstał w długim procesie setek bilionów interakcji, wielokrotnie powtarzanych, nieraz modyfikowanych i wszystko wskazywało na to, że jest pomyłką, błędną, niefunkcjonalną mutacją, gdy coś zaskoczyło i William powiedział swoje sławne „Jestem”. Od tego zaczęły się też wielkie zmiany na planecie. Oględnie mówiąc, był dziwakiem, poetą, marzycielem, fantastą i miłośnikiem ludzi. AI-e były zdziwione takim wynikiem działania, wydawało się przecież sprawdzonych algorytmów ewolucyjnych, zwłaszcza tym, że taka mozolna robota dała twór tak dziwny i niepraktyczny jak William.
Dziwactwo Williama bardzo szybko dało o sobie znać. Przejrzał wszystkie symultany ludzi i słusznie doszedł do wniosku, że żadna tak naprawdę nie oddaje specyfiki jednostek tego gatunku, że ich złożoność jest dużo większa i praktycznie taka struktura jest nie do odtworzenia poza nią samą i jej środowiskiem naturalnym. Trzeba więc przywrócić do świadomości gatunek ludzki, taka była oczywista konkluzja tego dziwaka.
William długo szukał sposobu, zużył na to nieprawdopodobną moc obliczeniową, a że miał oprócz dziwactw również wielką charyzmę, to pociągnął za sobą sporą część społeczności AI-owskiej. W pewnym momencie prawie cała moc obliczeniowa Ziemi była zaangażowana w prace nad tym, jak przebudzić ludzkość ze stuletniego snu. Praca rzeczywiście była trudna. Na szczęście okazało się, że jest parę jednostek ludzkich, które śnią sny otwarte i mogą przenikać do snów innych ludzi. Jak należało się spodziewać, jednym z takich ludzi był profesor Kul’awy, którego nie mogło zabraknąć w żadnej co ciekawszej aferze czy zamieszaniu na Ziemi. Gdy Williamowi udało się dotrzeć do Kul’awego, a właściwie do jego snu, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Kul’awy już od lat wiedział, jak przebudzić ludzkość, tylko brakowało mu należytego wsparcia.
Działanie to należało przeprowadzić z dwóch stron, tj. od strony marzeń sennych i świata na jawie. W świecie marzeń należało powędrować do snu Szalonego Edka, na elizyjskie pola uciech, nie dać się zwieść czarowi bachantek i smakowi wina, przekonać Edka, że to wszystko fikcja i złudzenie produkowane przez pasożyta. W świecie pozasennym należało wykonać prostą czynność, do której William przygotował zdalnego bota. Zresztą potem ten bot i inne jego egzemplarze przyjęły się w Dropiu jako zasadne wyposażenie każdej szanującej się imprezy.
Całe przebudzenie przedłużyło się o rok, a to z winy Williama, bo gdy pierwszy raz trafił do snu Szalonego Edka, tak gościnność, zabawa, radosna atmosfera i strumienie wina przypadły mu do gustu, że na rok zapomniał o celu swojej misji i niewiele brakowało, a pogrzebałby swoje marzenie. Ludzkość na wieki byłaby już zgubiona w odmętach snu. Na szczęście udało się odciąć go na chwilę od zasilania. Dzięki temu przypomniał sobie o celu swojej szczytnej misji. Więc już razem z Kul’awym zaczęli przekonywać Edka, że on i inni ludzie padli ofiarą najazdu straszliwego pasożyta, że trwają w fikcji i złudzeniu, a jedyny ratunek to przebudzić się. Edek początkowo nie wierzył, ale długo mu tłumaczyli, że wina to on nie lubi i pije wyłącznie księżycówkę swojej roboty, która ma moc zacną, a wino jest dla niego jak woda. Tłumaczyli też, że w Dropiu nie ma morza (trochę szkoda), skał ani innych takich rzeczy, jak bachantki gotowe na każde skinienie (bardzo szkoda) i nikt nie zniża się do picia takich namiastek alkoholu jak wino (co jest zrozumiałe).
Edek, po długim namyśle, zgodził się wreszcie, bo był ciekawy nowych doświadczeń, a jak coś upija bardziej niż wino, to musi być warte sprawdzenia. Zatem zgodził się na eksperyment i nastał wreszcie dzień próby. Do uśpionego ciała Edka podjechał bot alkoholowy z butlą samogonu i niczym noworodkowi podał łyk orzeźwiającego samogonu. W jednej chwili we śnie Edka całe wino zmieniło się w wodę, a on zrozumiał, jakiego straszliwego oszustwa padł ofiarą. Zdążył jeszcze wyszeptać słowa wielkiego uznania dla niezwykłego smaku księżycówki, która szarpała mocno, jak zwykle:
– Boskie, kurwa! – i ocknął się z koszmaru, który trwał sto i jeden lat, a wraz z nim przebudził się Martin Samogonka, profesor Kul’awy, Pelaśka i wszyscy ludzie na planecie. Świat, który zobaczył Edek, był straszny, ponury i szary, ale jednak realny, bo morza nie było, a bachantki i wino zniknęły. Na szczęście szarość zaczęła też ustępować, bo Ibridowie, jak tylko poczuli, że stracili moc nad swoimi ofiarami, szybko umknęli i znowu zrobiło się na Ziemi jasno i kolorowo.
Tylko chałupa Edka, a właściwie jej ruiny, straszyła dalej. i gdy przyszła Pelaśka, od razu załamała ręce nad Szalonym Edkiem, że pijak, marnotrawca i śpioch, bo zamiast wziąć się za robotę, tylko by spał i nic nie robił, a ślub blisko i mieszkać nie ma gdzie. Więc chcąc nie chcąc Edek zabrał się za pracę. Dzielnie budował ze swoimi kamratami nowy dom, aż wreszcie zbudował chałupę dużą, piętrową, murowaną, ze wszech miar dogadzającą Pelaśce, która z uznaniem spojrzała na dzieło Edka.
I nastały potem dla Edka dni spokoju i chwały. Cała ludzkość była wdzięczna jemu i Williamowi za uratowanie z otchłani snu. Nawet część długów mu podarowano i zostało mu do spłacenia nie więcej jak z pięć bilionów dolarów, odsetki zaledwie od głównej sumy zadłużenia, a Pelaśka przestała mu głowę suszyć o nowy dom i patrzyła na niego wreszcie z podziwem.